nie Stelli ale bardzo podobny |
A ja wyruszam samotnie w moją pierwszą, amerykańską podróż, bo ku mojemu najwyższemu zdumieniu nikt z krewnych i znajomych FB-kowego królika nie zgłosił się jako chętny do wspólnej przygody!
Żartuję oczywiście - tak naprawdę większych nadziei nie miałam, więc brak towarzystwa mnie nie zniechęcił. Jestem w Ameryce dwa lata z kawałkiem i nic tylko Chicago i okolice; no i jeszcze moi staruszkowie płci obojga, którym towarzyszę, ale jeśli w podróży to zazwyczaj tej ostatniej...
Stella była jedną z nich – dwa miesiące temu wyruszyła w NIEZNANE pomimo iż ziemski nasz padół okrążyła nie raz. Stella była potomkinią włoskich emigrantów, z pierwszego pokolenia urodzonego w Ameryce. Była też jedną z trzynaściorga rodzeństwa i w chwili kiedy ją poznałam rodzina (najbliższa!) liczyła 299 osób, a dwie następne były w drodze. Spotykali się wszyscy co rok, a wspólne zdjęcie robili co lat pięć . Na jednej ze ścian starego, rodzinnego domu Stelli (120 lat i właśnie został zakwalifikowany jako zabytek; chcą tam urządzić muzeum więc wychodzi na to , że mieszkałam w muzeum:)); no więc na jednej ze ścian wisiały te wspólne fotografie; jedna pod drugą – zaczynały się od 52, po ostatnią 185 cm. Przez lata przybyło 133 cm rodziny...
Tak więc Stella była zapaloną podróżniczką i często z satysfakcją powtarzała – „z całej rodziny najwięcej świata zjeździłam ja!” Była też panienką więc w zaświatach dołączyła pewnie do Mama and Papa, których kochała bezprzykładnie. A ja pomyślałam, że będąc dzieckiem przy rodzicach może znajdzie trochę czasu aby przysiąść na moim ramieniu jako ten American Angel i pokaże mi Amerykę w ten swój szczególny i bardzo kochany sposób.
Zatem Stella – let’s go!
Wspominki! :) W tamtym roku wybrałam się na zwiedzanie Wschodniego Wybrzeża. Z duszą na ramieniu. W sumie nie wiedziałam czego się boję bo jazda samochodem zawsze sprawiała mi wielką frajdę. Ale po głowie kołatały się wszystkie powtarzane przy takich okazjach ostrzeżenia: a sama,a obcy kraj, a niech się coś stanie to do kogo (bo jestem tu bez rodziny chociaż w tej chwili dorobiłam się ciepłych znajomości; może nawet przyjaźni?) no i różne tego typu wątpliwości, ale parcie na tę podróż było jeszcze większe.....
Wtedy byłam na FB od roku i nie czułam się tam zadomowiona, ale poprosiłam żeby mnie wsparli ci, których miałam wśród znajomych - i zawsze kilkanaście osób ze mną było.I było zaskoczeniem dla mnie samej, że to tak pomagało - naprawdę nie czułam się sama. I było to tylko poczucie bo gdyby rzeczywiście coś się wydarzyło złego, to na pewno samotność by wyszła jak szydło z worka - malutką szparką, ale skutecznie....
Noc przed wyruszeniem spędziłam u Asi - mojej chicagowskiej najlepszej koleżanki, która ma serce na dłoni i dla wszystkich więc i dla mnie miejsce się znalazło :) I pamiętam jak napisałam ten post, a na drugi dzień zobaczyłam, że będzie dobrze - życzenia szerokiej drogi i kciuki w górę dodały otuchy. A poniżej jeden z pierwszych wpisów rozpoczynających cykl Wschodniego Wybrzeża
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz