https://photos.app.goo.gl/rYWvJwzve2pgc1jP8 |
Czy rzeczywiście ten wrzeszczący, miejscami odrapany, miejscami brudny, niekiedy bezładny i uginający się pod własnym ciężarem kolos, czy rzeczywiście Nowy Jork po jakimś czasie doznaje cudownego przeistoczenia i odsłania swą pełną wdzięku twarz? Mogę to sobie wyobrazić.
Miłość (mam oczywiście na myśli tę najgłebszą), która przychodzi z czasem. Zmysły przywykają do
brzydoty i duch może sięgnąć poza jej pozór. Hałdy śmieci
na ulicach, zatęchłe i gorące powietrze w metrze, kwaśny zapach bezdomnych lokatorów stają się naturalnymi elementami krajobrazu i wtedy miasto zaczyna w tobie żyć. I w każdym inaczej. Daje ludziom swoją legendę, namaszcza na obywateli stolicy świata, ubiera w kostium "nowojorczyka". W zamian dostaje wszystko, na co tych ludzi stać. Ofiarują mu swoje nadzieje i marzenia, z których nie chcą rezygnować od razu, więc muszą być zawsze o ten jeden krok do przodu, żeby dać szansę na ich spełnienie - i sobie i miastu.
To nie przypadek, że w Nowym Jorku, w metrze można posłuchać świetnego bluesa, w kawiarniach grają dobry jazz, który jest tylko tłem dla głośnych rozmów, a dziewczyna w klubie na pięterku, na które wywozi rozklekotana winda, śpiewając i tańcząc flamenco, ucisza i przenosi swoich gości w pełen tajemnicy świat "ole!". W restauracji przy Jamaica St, która wyglądała na ulicę dość szemraną, można zjeść kurczaka, który pozostaje soczysty pomimo grillowania (co jak wiadomo, zwykle skazuje biedaka na smak w okolicach trocin). Już nie mówiąc o pizzy w pizzerii po sąsiedzku (chociaż po prawdzie pizzeria mogła się poszczycić gwiazdką Michelina), która nie ociekała tłuszczem, a pozostawała wilgotna, o cieście zarazem kruchym i miękkim i która pachniała drewnem chlebowego pieca. Nawet precle z niezliczonych, przydrożnych budek były gorące i pulchne i posypane solą w sam raz.
Taaak... przeczuwam, że Nowy Jork to miasto, w którym potrzeby ludzkiego ducha znajdują nieskończoną inspirację.
Ale to tylko moje intuicje i wcale nie muszą być prawdziwe.
Prawdziwy natomiast był mój pełny tydzień tam spędzony. I wiódł szlakiem, który przyciąga miliony i którym podążają miliony. Szlakiem miejsc słynnych w całym świecie.
Co podobało mi się najbardziej? TIMES SQUARE. Bezapelacyjnie. Zanim zobaczyłam na własne oczy, czytałam w przewodnikach i na rozmaitych blogach, że to najbrzydszy plac świata. Więc zachęcona specjalnie nie byłam. Dotarłam na Times Squaere w którymś z już kolejnych dni i w dodatku podczas pogody barowej bo padało, ale od razu wiedziałam, że TO JEST TO. Otoczona przez ginące w chmurach ekrany, w gęstym na podniesienie łokcia tłumie, czułam się na swoim miejscu. Nic nie poradzę na to, że kocham tandetę. Mogłabym tam zostać i zatrudnić się jako hostessa rekalmująca musicale; gdyby powstał jakiś o paniach polskiego pochodzenia, które w jesieni swego życia, lądują z jakiegoś powodu w Ameryce. Póki co jednak, poszłam na inny, stosunkowo świeży, opowiadający o życiu Donny Summer ("Donna Summer"), w którym naturalnie nie o jej życie chodziło, ale o te wszystkie odcienie blue połączone ze świetlistą bielą i deszczem srebrnych confetti w finale. No i o muzykę oczywiśćie.
Ale zaraz na drugim miejscu jest snobistyczna NEUE GALERIE, przy eleganckiej 5th Avenue, urządzona w dawnym i bardzo wytwornym mieszkaniu, zachowująca oryginalny układ pomieszczeń, z mahoniową podłogą i ścianami. Założona przez dwóch przyjaciół i pasjonatów sztuki - nowojorskiego marszanda Serge'a Sabarsky'ego i Ronalda Laudera syna słynnej Este Lauder, prezentuje niemieckie i austriackie malarstwo i sztukę użytkową końca XIX i początku XX wieku. Neue Galerie była moim celem a priori, odkąd jakieś dwa lata temu obejrzałam "Woman in Gold" z Hellen Mirren w roli głównej, opowiadający prawdziwą historię Marii Altman. która wygrała długoletnią batalię z rządem Austrii o odzyskanie portretu pędzla Gustawa Klimta - "Złota Adela". Do portretu pozowała jej ciotka - Adela Bloch-Bauman i ów stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych obrazów XXw. Maria Altman zafundowała ciotce w 2006 roku przeprowadzkę z Wiednia do Nowego Jorku, zainkasowawszy wcześniej $135 000 000, co czyni ze "Złotej Adeli", jak na razie, najdroższy obraz świata.
Kiedyś do Wiednia miałam bliżej, niż teraz do Nowego Jorku, ale może właśnie dlatego, tym bardziej się uparłam na to spotkanie. Przyjęła mnie uprzejmie aczkolwiek powściągliwie, na odległość kanapy (don't get to close ma'am please!), moje wzruszenie przyjęła bez zdziwienia, a do wspólnej fotografii odesłała do swego niedoskonałego klona w pobliżu łazienek, w piwnicach. Nie powiem, że poczułam się potraktowana ze szczególną atencją, ale i tak kocham ją dalej.
Opowiadam tak i opowiadam, cały czas w liczbie pojedynczej, podczas gdy niezupełnie odpowiada to prawdzie. Nowy Jork zwiedzałam (przynajmniej po części) w sposób dla siebie nietypowy, bo nie samotnie. Towarzyszył mi - bardzo uroczy - obywatel GL, który jest prawie jak Obywatel GC, bo również pisze i śpiewa piosenki. Zwłaszcza jedną napisał, którą moje pokolenie śpiewało z upodobaniem - "A ty maszeruj, maszeruj głośno krzycz, niech żyje nam Wołodia Iljicz!" (obywatel GL przyznaje się do pierwszych zwrotek i do muzyki; rosnąca popularność piosenki dokoptowała jej wielu autorów dalszej części, ale to już zupełnie inny temat). Tak czy siak obywatel GL jest teraz podróżnikiem i odwiedza rozsianych po całym świecie licznych znajomych. Po świecie rozsiały ich dramatyczne wydarzenia 68 roku, których mój przyjaciel również jest ofiarą. Osiadł w jednym z europejskich krajów i przestał pisać piosenki o Leninie, chociaż piosenki pisze dalej. I robił pewnie jeszcze inne, ważne rzeczy, ale teraz podróżuje.
No i znalazłam się, bardzo szczęśliwie, na jego szlaku. Co prawda nie jako cel główny (prawdę mówiąc bardzo przy okazji), ale dla mojej wizyty w Nowym Jorku i wspólnego zwiedzania nie miało to żadnego znaczenia. Chciałam dołożyć się jakoś do jego zasług i uprzejmości i zajęłam się wynajęciem mieszkania. Żeby było w miarę blisko i niedrogo. Brooklyn brzmiał nieźle, na fotografii mieszkanie wyglądało takoż, ale prawda była taka, że akurat ta część (Brooklyn liczy 2,565,635 mieszkańców i jest miastem w mieście) okazała się jedną z najbardziej niebezpiecznych. Ostatecznie przeżyliśmy, ale chyba tylko dlatego, że za sąsiedztwo mieliśmy jednostkę straży pożarnej.
Chociaż sam Brooklyn, jako jedna z najstarszych i historycznie barwnych dzielnic Nowego Jorku jest piękny; z ulicami zabudowanymi domami, do których wchodzi się po kamiennych schodkach, wyjętymi wprost z licznych filmów rozgrywających się właśnie tam. A tak przy okazji, ceny domów na Brooklynie rosną podobno w tempie zawrotnym, bowiem stał się on dzielnicą bardzo modną ostatnio. Do niedawna Greenwich Village prowadziło w rankingach miejsc, w których trzeba mieszkać i się pokazywać, ale odkąd ceny zaczęły obejmować niepoliczalną liczbę zer, nawet najwięksi snobi powiedzieli dość i przenoszą się na Brooklyn. W naszej okolicy było ich troszeczkę, ale raczej nie za wiele (snobów, bo pięknych domów było pod dostatkiem).
Pomimo, że mieszkanie jak na Nowy Jork było całkiem blisko Manhattanu, to i tak w metrze spędziliśmy mnóstwo czasu. Kupiliśmy sobie bilety po $32 każdy i wszystko co jeździło, a nie było samochodem prywatnym lub dostawczym, było nasze. Mogliśmy sobie nawet pozwolić na jazdę w odwrotnym niż zamierzony kierunku, (co zdarzyło się parę razy, ale w końcu nikt nie jest doskonały), więc te $32 to była naprawdę dobra inwestycja. Zresztą nowojorskie metro to zupełnie osobna opowieść. Wygląda jak... no jak stare metro używane 24 godziny na dobę. Ale działa bez zarzutu. Ma chyba milion linii różnych kolorów, numerów i liter, dojechać nim można wszędzie i rozpalnowane jest w taki sposób, że nawet ja, jak się mocno skupiłam, wiedziałam gdzie jestem. To właśnie w nowojorskim metrze bardzo mocno odczułam tajemnicę ludzkiej twarzy. To, jak każda ludzka twarz niesie ze sobą swoją, dziejącą się i jedyną, historię. Na tle ciemności za oknami wagonów, twarze mówiły bezgłośnie: "patrz na mnie!" Od niektórych nie mogłam oderwać oczu - były tak piękne, albo tak niepokojące. I to, co mnie nieustannie zadziwia choć brzmi jak truizm - jest tych twarzy takie mnóstwo i żadna nie jest identyczna; nawet jak jest taka sama.
Wracając jednak do zwiedzania - ostatnio zdecydowanie na czoło miejsc, które koniecznie trzeba zobaczyć w Nowym Jorku wysunął się 9/11 MEMORIAL & MUSEUM . I muszę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem, nie tylko tego, co tam zobaczyłam, ale również (a może bardziej) tego jak dalece, pomimo tłumów zwiedzających, nieuniknionej komercjalizacji (bilety, gadżety i reszta) udało się twórcom tego miejsca przechować i skłonić do pamiętania o tym, co się wydarzyło 11 września 2001 roku. Widziałam w Ameryce wiele pomników pomyślanych bardziej jako miejsca gdzie się przebywa, niż figury , które się ogląda. Pomnik - Muzeum 11 września jest jednym z nich - powstał by zapamiętana została śmierć i cierpienie ofiar, ale rónocześnie jest zwrócony ku życiu poprzez tych, którzy tu przychodzą.
No więc przede wszystkim na miejscu dwóch wież World Trade Center, dwa baseny obramowane niewyskim murkiem, na którym zapisane są nazwiska 2797 osób, dla których 11 września był ostatnim dniem życia. Ludzie podchodzą, dotykają liter, robią zdjęcia, z którymi rozjeżdżają się po całym świecie. Pokazują je rodzinie, znajomym; zabierają umarłych do swojego życia..
Po ścianach basenów nieustanie spływa woda, nigdy ich nie napełniając. W nocy, kiedy na wodzie pojawiają się światła, widać wyraźnie, że to nie tylko woda lecz łzy, którym nie ma końca...
No i samo muzeum. Fragment schodów, metalowych konstrukcji budynków, zwinięta od gorąca blacha samochodu strażackiego, elegancki but, plecak, poranne wydanie gazety - strzępy życia, które miało trwać. W przestronnej przestrzeni muzeum wyglądają jak porzucone, a pustka wokół nich wypełniona jest ciszą i spojrzeniami tych, którzy patrzą na nie w milczeniu.
P.S. Dołączam nieprzyzwoitą ilość zdjęć, ale ilość tych, które zrobiłam jest dalece bardziej nieprzyzwoita. Po selekcji dalej nie do przejścia dla wszystkich, oprócz właściciela. Więc zostawiłam kolejność dni i rzeczywistego zwiedzania, bo i tak będę głównym widzem,któremu łatwiej będzie pamiętać co było "po kolei". Więc na początku Greenwich Village, Wall St, 9/11 Memorial, MoMa z różą i Picassem, Brooklyn Bridge, Statua Wolności, trafiłam na paradę z okazji Dnia Tajwanu w Chinatown i Little Italy. No i Grand Central, Times Square w dzień i w nocy, ONZ, tramwajem powietrznym na Wyspę Rooswelta, Empire State Building, Neue Galerie, Gugenheim, metro i Central Park. Schudłam dwa funty.
P.S.2 W Nowym Jorku turystów poznać po wygodnych butach, ale jedni i drudzy (mam na myśli mieszkańców) ubierają się "jak w duszy gra" i żadne trendy nie są widoczne. Poza wzorem w kratkę. Absolutny Hit!. To tak donoszę, dla zainteresowanych :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz