wtorek, 29 sierpnia 2017

A trolejbus przez miasto mknie...

https://photos.app.goo.gl/lS0Nm9eGnFpf2qjS2
Do zatłoczonego trolejbusu weszła młoda kobieta o masie ponadprzeciętnej, która pozwoliła jej na pokonanie przeszkód w dotarciu do celu jakim było miejsce dla niepełnosprawnych. Pechowo znalazłam się wśród przeszkód, więc potoczyłam się na kolana innej niepełnosprawnej. Były miękkie, ale nie zostałm tam długo, bowiem młody mężczyzna, który również znalazł się na tym torze przeszkód, wylądował w okolicy ucha kierowniczki (rodzaj żeński od kierowcy) i zaczął jej śpiewać jakąś rzewną pieśń (chyba meksykańską) po hiszpańsku. Kierowniczka (do złudzenia
przypominałą aktorkę, która grała żonę Saula w Homeland) znała słowa, więc dalej pociągnęli w duecie. Ja wstałam z pulchnych kolan, żeby się przysłuchiwać, bo to przecież nie lada okazja taki koncert i tym sposobem dotarliśmy do następnego przystanku. Para przy kierownicy nie przestawała śpiewać więc zrobiło się bardzo wesoło, można powiedzieć rodzinnie. Tak więc kiedy na kolejnym przystanku wsiadł facet, który na mój widok szeroko się uśmiechnął i pozdrowił, to wcale się nie zdziwiłam ;) Dopiero po chwili rozpoznałam w nim swojego rozmówcę z poprzedniego dnia, który mi objaśniał jak najlepiej dotrzeć na Twin Peaks.
To wszystko wydarzyło się ostatniego dnia mojego pobytu w San Francisco i właśnie wtedy, w tym autobusie, znalazłam słowo, które określało moje wrażenie tego miasta: spontaniczne i nieprzewidywalne.
Oczywiście słynne ulice – pną się pod górę nie łagodnie jak w Rzymie, Trieście czy Wilnie. Wyjście porównałabym do podejścia na Luboń, a zejść, zwłaszcza jak pada, jest jeszcze trudniej.
Miasto jest bajecznie położone – na półwyspie, otoczone przez Ocean Spokojny, Zatokę San Francisco i Cieśninę Golden Gate na północy. Panorama tego miasta ze wzgórza Twin Peaks należy do najwspanialszych na świecie i rzeczywiście zapiera dech w piersiach. Ze względu na położenie w San Francisco wieje nieustannie lodowaty wiatr, bardzo często miasto jest zamglone i pada deszcz. To jest powszechnie znane i jest prawdą.
Ale ja mam swój własny obraz tego miasta – miasta, które zaskakuje; Przez cztery dni chodziłam po nim, jeździłam autobusami, trolejbusami, metrem i kolejką. Połynęłam do Sausalito (snobistyczna, artystyczna i bardzo droga miejscowość na przedmieściach), byłam w Alcatraz i na Twin Peaks. Do wielu miejsc dotarłam na piechotę – żeby poczuć miasto. I to, co mnie wszędzie uderzało – San Francisco nie zna granic; wszystko się miesza i wymyka klasyfikacji. Etniczny zawrót głowy (chociaż język hiszpański króluje, a na ulicach mnóstwo latynoskiej i azjatyckeij urody), na jednej ulicy piękne domy sąsiadują z ruderami, bezdomni śpią przy wejściach do eleganckich banków. Oprócz Down Town – nadbrzeżnego dystryktu finansowego, domy w zdecydowanej wiekszości są bardzo kolorowe – różowe z wykończeniem zielonym, niebieskie z białym i różowym – fantazja kolorystów też nie ma granic.
Kiedy tak podchodziłam pod Luboń po kilka razy na dzień, to przez pierwsze dwa dni myslałam: „Zgoda, może i warto to dla nich (ulic) przyjechać, ale po kiego licha tak wielu zostało (to przecież jedno z największych miast USA) ? Trzeciego dnia zaczęło mi się podobać to z górki i pod górkę. Czwartego dnia wyjechałam.
I to był dobry moment bo piątego zaczęłabym się zastanawiać czy nie zostać.




Brak komentarzy:

Azja 7

  18.04.24. Amman, Jordania https://photos.app.goo.gl/FDR6dJaEBJx3bizk9 https://photos.app.goo.gl/cCUZk5AUfXQjW2ve7 https://photos.app.goo.g...