![]() |
https://photos.app.goo.gl/dZ2RqPzPGyv30ORN2 |
w języku angielskim, co nie stanowi jakichś Himalajów intelektu, ale jeśli do tego dodać okoliczności dziesiecioosobowej grupy amerykańskich turystów, którzy są lekko wstawieni i bardzo im się chce śmiać i żartować, to sprawa zaczyna wyglądać dość poważnie ;)
Angielskiego zaczęłam się uczyć około sześć lat temu i już wtedy
(nie mówiąc o teraz!) byłam na wygodnym szlaku, generalnie rzecz ujmując, „w dół”. No, ale ponieważ z językiem polskim mam teraz do czynienia głównie na FB, więc jakoś się przemogłam i podeszłam troszkę pod górkę :) Na tyle, że piszę, czytam (nawet książki :)) i komunikuję się z bliźnimi, osiągając pewien, niekoniecznie tylko podstawowy, poziom duchowego porozumienia.
Ale żartować po pijaku? Co to to nie; wszystko ma swoje granice! Do wczoraj.
No bo jak będąc w Kaliforni nie pojechać na objazd winnic w Napa Valey? Kierowca zbierał chętnych z kolejnych miejsc i ja, na swoje utrapienie, byłam pierwsza. Do następnych było z dziesięć minut drogi, a ja, będąc sam na sam, jestem znacznie bardziej odważna, więc mu opowiedziałam o swojej wyprawie. On po amerykańsku skomentował „awesome”, ale nie przypuszczałam, że mówi poważnie! Jak tylko skompletował swojego busika to natychmiast wyszedł z niego kaowiec (dla młodszych – pan lub pani od spraw kulturalno-oświatowych; w czasach dawnych zajmował się zabawianiem wczasowiczów w różnych ośrodkach wypoczynkowych) i zarządził autoprezentacje, no i chyba nie muszę mówić od kogo zaczął...
Byłam bliska morderstwa, ale zamiast rzezi na nim, dokonałam rzezi na sobie samej. Szczęśliwie dla mnie wycieczka składała się z ludzi kulturalnych, którzy umieli się zachować i zareagować odpowiednio czyli: „Really? Awesome!” Zanim dziesiąta osoba skończyła byliśmy już w piewrszej winnicy gdzie czekało na nas mnóstwo rozmaitych próbek win, które później można było zakupić okazyjnie za jedyne $50, $60 za butelkę –„tylko dziś proszę państwa tak się składa, ze mamy 25% off” - I oni w to wierzyli i kupowali. Trasa wycieczki powtarzała schemat Kany Galilejskiej czyli od „so, so” po szczyty smaku, selekcji i wyrafinowania. W ostatniej winnicy okazyjna cena była $100 i amatorzy trochę mniej liczni, ale też się znaleźli. No i jeździliśmy tak od winnicy do winnicy przez siedem (zamiast czterech) godzin, w każdej wąchając i próbując, pogrążaliśmy się w zachwycie i stanie, który już starożytni oceniali jako błogi i czuliśmy się ze sobą coraz lepiej. W dodatku kierowca – kaowiec wpadł na pomysł płukania gardła przed kolejnymi degustacjami za pomocą piwa, co wydatnie stan błogości wzmocniło. Na koniec wróciliśmy do mojej wyprawy bowiem jedną z uczestniczek gnębiło pytanie czy mam ze sobą młotek do wbijania śledzi w namiocie. Bo jeśli nie to ona chętnie mi taki kupi. Zapewniłam, że kamień w charakterze młotka sprawdza się znakomicie, co wyraźnie ją uspokoiło. No, ale kiedy od kwestii młotka,jakoś tak zupełie naturalnie i gładko przeszliśmy do czterech żon kaowca i pięciu mężów szwagierki jednej z koleżanek, to uznałam, że czas powiedzieć sobie samej: „Przeszłaś Rubikon moja droga”. Bez armii i tylko z młotkiem, ale każdy ma Rubikon na jaki zasłużył.
Prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz