czwartek, 9 grudnia 2021

Notatnik 16 podróżniczy


https://photos.app.goo.gl/EFoh3g4EMM3oSaGHA

Xalapala, 5.12. niedziela, w drodze do Veracruz

Zaczynam rozumieć dlaczego wśród podróżujących jest tak dużo ludzi zawierzających Bogu i wierzących w jego opiekę. Nie mam na myśli wycieczkowiczów, ale podróżujących. I to nie jest, broń Boże, żadna waloryzacja.
Nie; chodzi mi o ramy i rutynę. Wycieczka je ma. Przez kogoś zorganizowana, według powielanego schematu. Tam jest miejsce na opiekę, przewidywalność, poczucie bezpieczeństwa. Właśnie  - poczucie; bo pewności nigdy nie ma, ale wycieczka daje takie złudzenie. Niebezpieczeństwo, jeśli się pojawia, jest oddzielone od nas szybą w ramach i rutyną, a nam się nic stać nie może.
To jest totalna nieprawda, a jak bardzo totalna wychodzi na jaw, jasno i bez ogródek, kiedy podróżujemy sami. Bez ram i bez rutyny. Z poczuciem, że opiekujemy się sobą sami. Do czasu.
Podejrzewam, że u innych jest tak samo jak ze mną, ale nie wiem na 100%, więc - o sobie.
Do pewnego momentu wydawało się - mam farta, podjęłam dobrą decyzję, szczęśliwie SIĘ złożyło - mnożyły się powody do bliżej nieuzasadnionej satysfakcji. No bo z jakiego powodu satysfakcji? Przecież nie znałam tej drogi, nie wiedziałam, jadąc w ciemności, że ten zakręt, pod kątem trzydziestu stopni 
nie będzie sygnalizowany; nie podjęłam świadomej decyzji, żeby włączyć długie światła i go zobaczyć. Więc kto? Kto mi to kazał zrobić?
Żyjąc  w jednym miejscu, chodząc utartymi ścieżkami, powielając kolejne dni - nie widzimy, że nic od nas nie zależy. Rutyna daje złudzenie sprawczości. I umyka to, że warunkiem tej sprawczości jest zielone światło. Przy zmianie świateł po prostu musimy stanąć. Nie ma innej opcji.
W podróży, kiedy wszystko wydarza się po raz pierwszy, a każdy dzień jest osobnym dziełem, jasnym się staje, że jesteśmy tylko narzędziem tworzenia obrazu, który nie jest naszym zamysłem. Jesteśmy elementem całości, której nie ogarniamy.
Dlaczego, jadąc z Mexico City do Acapulco, cały czas z góry, kiedy hamulce w końcu się przegrzały i zaczęły szwankować, ostateczny ich brak (hamowanie silnikiem) wydarzył się dokładnie naprzeciwko warsztatu samochodowego?
Dlaczego, minąwszy Orizabę w drodze do Cordoby, wróciłam z powrotem, będąc już w Cordobie, bo doszłam do wniosku że ten hotel w Orizabie bardziej mi się podobał?
I że to było akurat te 17 km potrzebne do tego, żeby rura wydechowa się posypała tuż przy hotelu w Orizabie, który był położony jedną przecznicę dalej od mechanika, który jest wielbicielem JPII i który, w wolną sobotę, wymienił mi rurę za bardzo przystępną cenę?
No przecież JA tego nie zaplanowałam!
To są spektakularne przykłady. Ale jak już raz zaświta myśl, że niewiele ode mnie zależy, to wydarzeń małych i całkiem malutkich, takich nie do spamiętania, przybywa.
Człowiek pokornieje. Przestaje widzieć siebie jako herosa. Żyję bo KTOŚ chce żebym żyła. Nie przeniknę po co, ale mogę być za to wdzięczna. Bo przy okazji mogę się cieszyć tą całością, której nigdy nie zrozumiem, ale bycie jej częścią to też wielka frajda.
Dlatego codziennie rano, po „Aniele Boży”, powtarzam:
„Tato, trzymaj moją rękę w swojej….”

8.12. środa, Coatzacaslos, w gościnie u Mauricio, stan Veracruz

Gdybym była meksykańską dziewczyną w wieku poborowym, to definitywnie szukałabym jakiegoś Mauricia. Spotkałam dwóch, PRAWIE („prawie” makes a deference) jednego po drugim. Obydwaj mieszkają w pięknych domach na strzeżonych osiedlach (to ostatnie o obiecującej nazwie Paradise, do którego odźwierny (św. Piotr?) nie chciał mnie początkowo wpuścić, co może powinno być ostrzeżeniem?), mają poczucie humoru i otwarte serca o umysłach nie wspominając. Mauricio z Puebli i Mauricio z Coatzacoalcos.
Pośrodku był Paco, dla którego zostałam dzień dłużej w Veracruz, kiedy się wyjaśniło, że z dwóch Poca del Rio, które są w Meksyku, to, w którym mieszka Paco, jest blisko Veracruz, a nie Puebli.
I że jest praktycznie dzielnicą Veracruz. A zostałam, bo oszołomiła mnie ilość miejsc na świecie (łącznie z Warszawą), w których mieszkał młody człowiek, uśmiechający się na zdjęciu profilowym. Potem się wyjaśniło, że pracuje dla dużej firmy w branży komputerowej i rzuca go po świecie, a on to (w dodatku) lubi. Więc nie mogłam przepuścić takiej okazji i tym razem miałam nosa:)
Ale zanim usiedliśmy przed wielką (na całą ścianę) mapą świata, uszpiloną gęsto, z kieliszkami dobrego wina, i zaczęli rozmawiać o Jukatanie i Ameryce Południowej, to Paco rzucił mnie na kolana czymś innym - ON ROZUMIE KRYPTO! 
Jest w środku jakiegoś międzynarodowego projektu latyno-amerykańskiego coina i od razu zaczął mi tłumaczyć na czym to ma polegać. Myślał, że ma do czynienia z partnerem, kiedy mu się przyznałam do niewielkich krypto inwestycji. Nieporozumienie zostało szybko wyjaśnione, co nie znaczy, że temat od strony, na przykład doradztwa, został porzucony. No nie! Z refleksem u mnie nie najlepiej, ale zupełnie źle też nie. 
No, ale póki co, czyli póki nie stanę się krypto milionerką, mam gustowną tabelkę w Exelu, a w niej wszystko co jeszcze w Meksyku jest piękne i do zobaczenia, a w folderach niekoniecznie polecane. 

Pomiędzy Mauricio pueblańskim, a Mauricio coatzacoalacańskim, była jeszcze droga.
Lubię jeździć lokalnymi drogami. Są często (ale nie zawsze; są i bardzo dobre) w okropnym stanie, dziurawe, w tumanach kurzu, zdarza się, że stoją na nich chłopcy z karabinami (tylko stoją; nie zdarzyła mi się próba użycia), co chwilę słyszę, żebym nie jeździła, ale te drogi to istotna część mego doświadczenia tego kraju. Z tymi straganami ze świeżymi sokami, przez wsie; nawet z tymi spowalniaczami, na których zawieszenie łatwo urwać. Ale przede wszystkim z widokami. 
Przez góry, 40 na godzinę, no - nie za dobrze; ale za oknami - dech w piersi zapiera. 
Taka była droga - zjazd, z Puebli do Orizaby - Cordoby, bo to właściwie jedno miasto. O Boże! Co prawda zakręty tak ostre, że na drodze były wyrysowane zmiany pasów ruchu, z prawego na lewy, bo się nie dało inaczej tego zakrętu pokonać, ale widoki wszystko wynagrodziły. Nie widać tego na zdjęciu. Tego wrażenia jakie robi, położone w dolinie, w popołudniowym słońcu, miasto. Olśniewające. Również z dołu, z miasta - otoczonego górami, które wydają się na wyciągnięcie ręki. W dodatku niebo było koloru przedburzowego i to wszystko razem…
No cóż; na autostradzie tego nie ma.

Jednakowoż, przy całej admiracji dla wiejskich dróg, ta piaszczysta, z Veracruz do Coatzacoalcos, wśród trzciny cukrowej (trwają zbiory i traktory w kolejce do punktu skupu z kierowcami w hamakch przy kierownicy, to osobna bajka), z już nie dziurami, ale dolinami, przez które nie bardzo jest jak przejechać takim małym autkiem jak moje - ta droga ostudziła moje zapały pewnie na jakiś czas i TEJ drogi miałam dosyć. Zwłaszcza że kilometry szły w setki. I nawet krowy, które rozłożyły się na środku, nie rozczuliły mnie dostatecznie:)
Ale jestem przed Jukatanem, a tutaj wiejskich dróg po prostu nie ma (podobno). Więc problem po trosze się rozwiązał sam.
No i nadszedł czas na drugiego Mauricio. Dyrektor prywatnej szkoły (w której miałam spotkanie z dziećmi i młodzieżą, a po spotkaniu jeszcze pytania w kuluarach - niesamowite!), którą trzydzieści lat temu założyli jego rodzice, ale w której Mauricio nie chce dożyć swoich dni, bo go ciągnie do świata.
Mauricio, oprócz hiszpańskiego i angielskiego, zna biegle włoski. Bowiem na ostatnim roku studiów marketingowych w Mexico City, pojechał na wycieczkę do Włoch i tak się w nich zakochał, że nie wrócił do Meksyku, tylko zaczął od nowa studiować we Włoszech i tam obronił dyplom. Wrócił do kraju po czterech latach. Z Mauricio nie można przestać rozmawiać. Siedzieliśmy w pierwszy wieczór do pierwszej w nocy, a na drugi dzień wyszliśmy już z zamkniętej restauracji. Opowiadał o sobie, o Meksyku, o mieście, o kartelach i ropie naftowej, 
(Coatzacoalcos jest największym w Meksyku portem przeładunkowym ropy naftowej, którą ten kraj posiada, ale nie przetwarza tylko sprzedaje po najniższej na świecie cenie - nóż w kieszeni….)
O marzeniach spełnionych i tych, które czekają w kolejce.
Świetny człowiek. Życzę mu z całego serca tego, co najlepsze.

No i znowu ludzie. Znowu spotkania.
Mam się wytłumaczyć? OK!
Otóż ja mam pełną świadomość, że to, o czym piszę jest nadzwyczajne tylko dla mnie. I że taki dziennik podróżniczy powinien opisywać miejsca, po których się podróżuje.
Ale ja zapisuję to, co dla MNIE jest najważniejsze i najbardziej osobiste. Zapamiętując osobę, zapamiętam miejsce, a jeśli o miejscu zapomnę to sięgnę do Google:) 
O Mauricio pueblańskim i coatzacoalacańskim, o Paco z Boca del Rio w Google nic nie ma. 
To gdzie sięgnę?
















Brak komentarzy:

Azja 7

  18.04.24. Amman, Jordania https://photos.app.goo.gl/FDR6dJaEBJx3bizk9 https://photos.app.goo.gl/cCUZk5AUfXQjW2ve7 https://photos.app.goo.g...