https://photos.app.goo.gl/ymCjxdqTv2V3vda38
https://photos.app.goo.gl/LabziRdxbELvgPVT9
6.12.2022. El Chalten, Argentyna,
No to gdzie byliśmy ostatnio? Chyba w Bariloche, ale na samym początku. A spędziłam tam 9 dni.
I powtórzę sama za sobą - wcale síę nazistom nie dziwię.
No i Peter również zjechał; a jakże!
On jest jeszcze bardziej budżetowy niż ja (a ja dodatkowo zaszalałam urodzinowo), więc tułał się po jakichś tanich hostelach, co noc w innym, bo Bariloche przeżywa szczyt sezonu.
Z jakichś niepojętych dla mnie przyczyn, zabiera mnie na te swoje, super zorganizowane, wycieczki i wygląda na to, że nie przeszkadzam zanadto. Myślę, że mu przypominam jego zmarłą mamę, bo wyraźnie się ucieszył jak mu powiedziałam, że Michał jest z tego samego roku.
Zresztą nie dociekam zanadto dlaczego tak się dzieje, bo korzyści są wymierne - nie dość, że robimy bardzo ładne trasy, to jeszcze rozmawiamy po angielsku, a on jest z pokolenia, które angielski zna w stopniu tym samym co język rodzimy.
Przebolał już niemiecką mundialową porażkę i znowu próbuje codziennie inne piwo. Po mojemu to nie jest zbyt bezpieczne, lecz na wychowawstwo mam za mało czasu.
Ale przez Patagonię i wszystkie hajki chyba mnie przeprowadzi.
OK! Wracam do Bariloche.
Położone tuż koło Nahuel Huapi - Parku Narodowego, nad dwoma jeziorami - właśnie Nahuel Huapi i Guiletierez. Nad tym drugim mieszkałam i z okna miałam taki właśnie szwajcarsko - patagoński widok - granatowego jeziora z górami przy brzegu. W hotelu było pełno młodzieży - tej od gości i tej od obsługi strony. Dobrze znali teren i doradzali najlepsze trasy. Plus Peter ze swoimi organizacyjnymi talentami - no naprawdę się nie nudziłam…
Refugio Frey, Refugio del Lopez, Colonia Suiza, Cerro Otto, Cerro Companario, - a wszystko w temacie ścieżek wzdłuż jezior, przez lasy obłędnie zielone, z nagimi szczytami sterczącymi ku niebu i wyspami na środku Nahuel Hulapi.
No i jeszcze szlak 7 jezior zakończony w San Martin de Andes - ślicznym miasteczku różanym. Wszystkie wolne miejsca w mieście obsadzone są różami, więc łatwo sobie wyobrazić jak pachnie w takim miejscu.
Teraz jestem w El Chalten - ponad tysiąc kilometrów na południe.
Malutka miejscowość uważana za stolicę argentyńskiego hikingu. W sercu Patagonii.
Jaka jest ta legendarna kraina?
Piękna, surowa, wietrzna, w większości pusta. Teraz jest początek lata - najpiękniejszy i najcieplejszy czas. A i tak chodzimy w kurtkach i mamy czapki wełniane na głowach.
Jadąc z Bariloche, po drodze było może dwie, albo trzy maleńkie miejscowości, a w nich po kilka domów. Jedzie się setki kilometrów przez zupełne pustkowia. Droga po horyzont prosta; od czasu do czasu mijaliśmy jakiś samochód.
Jak się jedzie przez 24 godziny w jednym autobusie, to najbliżsi sąsiedzi stają się znajomymi. Gada się. Koło mnie siedział młodziutki Francuz z Lile, na Erazmusie w Buenos Aires. Przyjechali z kolegą z Turcji (następny w rzędzie), zobaczyć Patagonię. Robili mnóstwo zdjęć.
Koło tureckiego kolegi siedziała Argentynka, mieszkanka Patagoni, która chętnie by z niej uciekła gdziekolwiek, bo ciężko jest żyć, mając dwadzieścia lat, w malutkim miasteczku na wietrznej pustyni.
Mówiła, że to jest właśnie Patagonia - pustka. Piękna, obojętna, czasem groźna.
Na końcu świata.
14.12.2022. Puerto Natales, Chile
Jak w Bariloche wszystko kręciło się wokół Nahuel Huapi i Guiletierez i wszystkie ścieżki wiodły wokół lub wzdłuż jezior, tak w El Chalten zewsząd był widoczny i panował niepodzielnie nad okolicą, Jego Wysokość - Fitz Roy. Najbardziej rozpoznawalny, ikoniczny szczyt w argentyńskiej części środkowej Patagonii. Właściwie trzy; sterczą ponad lodowcem u własnych stóp. Strzegą i władają. Nigdy syte swego odbicia w nieruchomej tafli laguny, która tkwi w swym nieporuszeniu jakby wiedziała, że piękniejszy kochanek nigdy się jej nie trafi…
Odwiedziłam go raz, chociaż zamierzałam dwukrotnie.
Po raz pierwszy, na drugi dzień po przybyciu do El Chalten.
Miał być dzień luźny bo prognozy były deszczowe, ale Peter nie odpuszcza w żadnych okolicznościach i zarządził wymarsz. Z zaskoczenia, więc poszłam bez jedzenia i wody, a w drodze powrotnej prognozy się sprawdziły i lało.
Ale Fitz w chmurach też był piękny.
Po raz drugi było wyjście o północy, żeby dotrzeć pod szczyt o wschodzie słońca. Trasa bowiem jest podstępna - pierwsze 8 kilometrów łatwe, pod górkę tylko na początku, potem lasem, łąkami i strumyczkami.
I płasko. Ale ostatnie dwa kilometry to pionowo pod górę, po wielkich głazach - król pozwala się oglądać z oddali, ale do tronu dopuszcza tylko najwierniejszych i najwytrwalszych.
No więc o północy, z lampką na czole, z milionem kanapek i litrami wody - wyruszyliśmy.
I od razu stało się jasne, że ciemność zwycięży. Pomimo lampki i kijka.
Zataczałam się od krzaczka do krzaczka i tak pokonałam pierwsze 5 kilometrów. Na dobre i bezapelacyjnie unieruchomiły mnie mdłości, które nadeszły bez przyczyny. A jak mnie jest niedobrze, to nic się nie liczy, absolutnie nic, oprócz pragnienia bycia samej. Oraz pragnienia przyjęcia pozycji poziomej. Mówiąc po ludzku - muszę się położyć.
No więc odesłałam Petera, a sama ułożyłam się pomiędzy dwoma kłodami, które wyglądały jak nosze, albo łóżko - jak kto woli.
Po pół godzinie przypomniałam sobie, że gdzieś na forum podróżniczym po Patagonii przeczytałam, że, co prawda rzadko, ale widuje się w tych okolicach pumy…. To był nieomylny znak, że pora wstać i że mdłości ustępują.
No i wróciłam się niestety…
Jedyną pociechą było nadejście dnia, który wkrótce wybuchnął światłem nie do opisania. Wszystko stanęło w złocie i płomieniach. I Fitz z oddali też pomachał złotym szczytem….
Teraz jestem w Puerto Natales - bramie do Parku Torres del Paine po chilijskiej stronie. Jeszcze nic nie widziałam. Ale wątpię, żeby było coś piękniejszego niż hajki w okolicach El Chalten. Bo oprócz niesławnego podejścia, to przez te cztery dni zrobiliśmy piękne trasy wokół - do lodowców, lagun wodospadów i piliśmy wodę z górskich strumieni. W niedzielę była piękna pogoda i niezapomniany loop - 25 km przez prawie wszystkie punkty widokowe. Goleń mnie boli do dziś, ale co widziałam to moje.
Peter - bardzo grzeczny z natury, zrobił się grzeczny do kwadratu, bo go chyba olśniło, że nie zostawia się starszej pani w lesie, tuż po północy nawet jeśli motywacje są tak arcyszlachetne, jak umiłowanie przyrody…
16.12.2022. Puerto Natales, Chile
Noga mnie uziemiła totalnie. Coś się podziało z goleniem. Próbowałam „przechodzić” na krótkich przechadzkach po mieście, ale efekty raczej mizerne. Więc siedzę dziś grzecznie, bo jutro objazd najładniejszych miejsc w Torres del Paine, a pojutrze 8 godzin chodzenia do tytułowych Torres. Kilka sterczących szczytów, z urody przypominają Fitza. W czasach totalnej fotografii o niespodziankę trudno, ale rzeczywistość zawsze przerasta najpiękniejszą fotografię.
Liczę na to, choć z pogodą może być różnie - prognozy codziennie są inne, bo w Patagonii nie sposób przewidzieć jak zawieje wiatr…
Tak więc siedzę w hostelu „ekologicznym”. Widziałam już taką ekologię w La Pacha w Barichara w Kolumbii i polega ona z grubsza na tym, żeby wszystko zrobić tanim kosztem. Na przykład w gliniane ściany wtopić kawałki szkła i nazwać je oknami. Tu jest tak czysto, że myje się je średnio raz do roku. Ekologia nie miała pomysłu na przyzwoity odpływ wody w łazienkach, więc wody wokół kostek pod dostatkiem.
Ale i tak jest miło. Przestronna część wspólna, drewniane stoły, muzyczka się sączy all the time i młodzi ludzie wokół.
Zajęci telefonami. Uśmiechają się do ekranów, więc pewnie ich tam coś przyjemnego spotyka. Dlaczego są uśmiechnięci w sieci, a poważnieją w realu? Chyba się tam sobie bardziej podobają; w świecie na który jeszcze nie ma dobrej nazwy, zastępczo zwanym wirtualnym.
Właściwie nie powinnam mówić „oni”; raczej „my” bo to dotyczy większości nas. We wszystkich krajach, jakich byłam, niezależnie czy w mieście czy w górskiej wiosce - wszędzie królował ekran telefonu z uśmiechniętą twarzą naprzeciw (no dobrze, nie zawsze uśmiechniętą).
No więc dlaczego nam się w sieci bardziej podoba niż w prawdziwym życiu? To chyba proste - nad tym życiem sieciowym panujemy znacznie bardziej niż nad tym prawdziwym. W świecie wirtualnym nie ma spontaniczności, sekundowych pomyłek, które ważą na reszcie życia; nie ma głupich min, a jak są, to w jakimś celu. W świecie wirtualnym jesteśmy wyjątkowi, odważni, błyskotliwi, asertywni, ale współczujący też. Wyglądamy dobrze, bo ze stu zdjęć, które nie kosztują wiele, wybieramy to najlepsze. W świecie wirtualnym mamy większe szanse na to, żeby nas pokochano, albo przynajmniej, żebyśmy wzbudzili czyjąś zazdrość. Świat wirtualny jest naszą szansą na perfekcję.
To dlaczego jesteśmy smutni, kiedy ekran gaśnie? Dlaczego depresja wysuwa się na czoło naszych dolegliwości?
Nie mam pojęcia. Podejrzewam jedynie, że w gruncie rzeczy nie dajemy się tak łatwo oszukać. Im bardziej piękniejemy na ekranie, tym bardziej robi się widoczna różnica pomiędzy „chcę” i „mam”. Wydaje się, że zgoda na „mam” jest kluczem, ale ten ludzie gdzieś posiali i tylko w baśniach znajdują. Ot co.
No i kolejny towarzysz podróży poszedł swoją drogą. Nie ma nic smutnego w tej konstatacji. To jest jeszcze jedna twarz długiego podróżowania - część wspólna zbioru; mojego i towarzysza(y). W pewnym punkcie przestają być wspólne, ale to nie znaczy, że nie znajdą innej wspólnoty.
Peter zarezerwował już w lipcu pięciodniową trasę treckingową po Torres del Paine, od kształtu szlaku zwaną „W”. No i dziś jest jego pierwszy dzień. Wziął pół plecaka butelek piwa i drugie pół bułek. No i śpiwór. Śpi się w schroniskach lub na campingu. Plus ciężki plecak. Mnóstwo chętnych i trochę mu zazdroszczę. Ale mierz zamiary na siły, a tych nie wiem czy by starczyło… Może dobrze, że taka oblegana, bo nie miałam wyboru; zostały mi tylko wycieczki jednodniowe. A dzisiejszy dzień wypada z obiegu bo noga….
W każdym razie fajnie było mieć Petera za towarzysza, pomimo, że mnie w lesie zostawił…
On prowadzi taki dziennik- jeden publiczny, a drugi dla paru znajomych i dał mi linki do obydwu. Po niemiecku, więc niewiele rozumiem, ale na tyle, żeby się zorientować, że zapisuje szczegółowo co się wydarzyło w każdym dniu. Czyli mamy inne pomysły na notatniki (jeśli ja w ogóle jakiś mam), ale paru wydarzeń bym nie chciała zapomnieć.
O lesie już było. Ale jeszcze jedno. W Barilocze. Wyszliśmy na szczyt (można wyjechać kolejką) Cerro Companario, pełno ludzi wokół, widoki obłędne, tłumy żeby je oglądać, wieje niemiłosiernie. Znajdujemy stolik na jednym z punktów widokowych i dwa krzesła. Rozkładamy się z kanapkami i słyszymy obok „probecho”. To jest hiszpańskie „smacznego”.
Kiwamy głową, uśmiechamy się i gadamy dalej. A tu pan od „probecho” odzywa się po angielsku tym razem i mówi, że mieszka w Chicago, choć jest Meksykaninem. Przyjaciel siedzący naprzeciwko kiwa głową, że to prawda. Na to z grupki młodych ludzi stojących trochę dalej odzywa się chłopak, który mówi, że jest też z Chicago z Winietki. Na to ja, że mieszkałam w Glenview. Prawie rzuciliśmy się sobie w ramiona. WOW i różne takie wykrzykujemy, a tu dołącza się inna młoda osoba i mówi, że też mieszkała w Glenview, a tak w ogóle jest z Polski. No to następne WOW i zaczynamy rozmawiać po polsku.
Peter siedział oszołomiony, bo chyba po raz pierwszy coś się działo bez udziału niemieckich turystów, którzy są wszędzie, podobnie jak francuscy.
No; taka historyjka na koniec dnia i wpisu…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz