https://photos.app.goo.gl/vAZyEP3f5P1VmvFi9 https://photos.app.goo.gl/az8svAGaz7KB447a7
https://photos.app.goo.gl/asncE9wQBGAhRfzBA
18.12.2022.Puerto Natales, Chile
Co tam się teraz musi dziać! Na ulicach miast Argentyny.
Chciałabym tam być i równocześnie nie, pamiętając co się działo w Bariloche, kiedy Argentyna wyszła z grupy.
Nieopatrznie zostałam w barze do końca meczu i dosłownie pięć minut później na ulicach zaczęło się szaleństwo. Ludzie całymi rodzinami wsiadali do samochodów i na ryczących klaksonach jechali przez miasto. Roiło się od pasów białych i niebieskich, chłopcy zakładali maski z podobizną Messiego, zewsząd było słychać VAMOS!!!!! (IDZIEMY!)
Nie minęło piętnaście minut, a wszystkie ulice były zablokowane, autobusy przestały jeździć, a ludzie grzecznie stali na przystankach i trochę czekali na autobus, a trochę włączali się do ogólnego szaleństwa.
Mnie też się z początku podobało, ale kiedy musiałam na piechotę wyjść z miasta na obwodnicę i łapać okazję (mieszkałam poza miastem), to mi się już tak bardzo nie podobało.
No więc co tam się dziś musi dziać to trudno mi sobie wyobrazić.
Jestem w Chile, więc pozostaje TYLKO wyobraźnia, choć tu na miejscu cieszą się na ile umieją.
Ameryka Południowa na czas mundialu zrobiła się bardzo solidarna i nawet Brazylijczycy mówią, że lepiej Argentyna niż Francja…..
22.12.2022 Ushuaia, Argentyna,
No i dojechałam. Na koniec świata dojechałam.
Jak rozmawiałam o mojej podróży zanim wyruszyłam (generalnie przed, jeszcze w Chicago) i ktoś mnie pytał gdzie chcę dojechać to mówiłam - Ushuaia. Ale nie za bardzo w to wierzyłam. Jeszcze całkiem niedawno - miałam zamiar lecieć z El Calafate prosto do Buenos Aires, ale ostatecznie zjechałam na sam dół. No i mogę powiedzieć, że cel został osiągnięty!
To bardziej cel symboliczny, legendarna Ziemia Ognista, bo Ushuaia to spore miasto po prostu, pięknie położone, które zbija interes na swojej legendzie.
Głównymi atrakcjami są Leonardo di Caprio i pingwiny. No bo tutaj była kręcona „Zjawa” i słyszę o tym co najmniej raz dziennie.
Ale pingwiny biją go na głowę!
Byliśmy (spotkałam polską parę z Warszawy i spędzamy w Ushuaia czas razem), a właściwie popłynęliśmy na pingwinią wyspę dziś rano. Najbardziej popularny rejs to katamaran na 200 osób, który nie podpływa do brzegu, więc pingwiny się widzi z daleka. Wybraliśmy opcję motorówki dla 8 osób i mieliśmy pingwiny na wyciągnięcie ręki. W tym dwa arktyczne zwane królewskimi, których na wyspie jest raptem dwadzieścia, ale wyróżniają się pomarańczowo spośród czarno-białej zgrai.
Są przecudne. Widziałam już ich krewniaków na Galapagos; tam były malutkie, ale też kochane i zachowujące pingwinie zwyczaje.
Z których najbardziej zdumiewająca jest bezwarunkowa monogamia. Łączą się w pary tylko raz w życiu i nie rozstają nigdy. Gdy jedno traci z oczu drugiego, to wydają dźwięk podobny do rozdzierającego płaczu….. No i oczywiście umierają prawie równocześnie… z tęsknoty..
Kiedy nadchodzi czas wysiadywania jaj, gniazdo przygotowują ojcowie, a potomstwem opiekują się wspólnie. Spędzają pół roku w wodzie, pół roku na lądzie. Mają silne ogony i krótkie nóżki. I nie można się na nie napatrzeć!
27.12.2022. Buenos Aires
Od wczoraj w boskim Buenos. Przeznaczyłam na niego tydzień i to jest całkiem sporo czasu, zwłaszcza, że mieszkam w samym środku miasta. W gruncie rzeczy wszędzie blisko na piechotę, ale na pewno skorzystam z public transportation, chociażby po to, żeby wykorzystać kartę sube.
Oprócz kilku miast, karta sube jest ważna w całym kraju, na wszystkie środki transportu miejskiego i jest bardzo tania. Wczoraj, z lotniska (co prawda domestic i w mieście) przyjechałam do hostelu bez większych kłopotów, więc, wziąwszy pod uwagę moją łatwość gubienia się, komunikacja w BA musi być high level.
Ale nie o Buenos chciałam; jeszcze nie teraz.
Jeszcze przez chwilę w Patagonii pobędę. W Ushuaia, na lotnisku, czekając na lot do stolicy. Wysyłam Peterowi zdjęcia z ostatniego, wczorajszego hajku, żeby widział co stracił i co musi nadrobić.
Trzy i pół godziny później pospiesznie ściągam sweter, bo upał uderza mocno; prawie do utraty tchu. I tak lądowanie w stolicy jest równocześnie końcem pobytu w Patagonii. Która była jednym z głównych celów podróży.
Takich jak Machu Picchu. Albo Galapagos. Czekałam na nią i bałam się.
Czekałam od dawna; oglądałam zdjęcia, czytałam opisy szczęśliwców, którzy właśnie ją przemierzali. A potem czekałam bardzo dosłownie - na lato w Patagonii po prostu.
Bałam się też - zmiennej pogody, zimna w nocy i trudnych tras. I drożyzny, którą wszyscy straszyli.
(piszę notatnik i równocześnie przerzucam zdjęcia do google żeby zrobić albumy - trochę bezładnie, tylko po pierwszej selekcji. Prawie każde zdjęcie pamiętam - kiedy i co się działo dookoła; ale oglądam tylko w telefonie i czekam na komputer, żeby podjąć decyzję - które zdjęcia, pomimo wspomnień - muszą wylądować w koszu…)
Ale wracając do Patagonii - już przeszła; „mrozi” się we wspomnieniach, chociaż wciąż gorąca…
Ciągnie się wzdłuż And Patagońskich - w większości pusta i wietrzna, choć w kilku miejscach pozwala się oglądać; ale z wyniosłością królowej. Kapryśna i nieprzewidywalna wystawia na próbę tych, którzy jednak uparli się żeby pobyć z nią trochę.
Mam takie poczucie, że wykorzystałam ten czas. W dużej mierze dzięki Peterowi, który zaplanował ją dokładnie. Podpięłam się pod jego marszrutę i chociaż mnie przegonił po tych górach nieźle, to jestem mu wdzięczna, pomimo bolącej po dziś dzień nogi.
Z El Chalten pojechaliśmy do El Calafate, które jest bardzo ładne samo w sobie, ale jeździ się tam po to, żeby obejrzeć Perito Moreno.
Drugi co do wielkości lodowiec Ameryki Pd. 70 km (internetowe źródła mówią o 30-tu, ale moja wiedza pochodzi od przewodnika) długości, wciąż rośnie, a ogląda się go od strony południowego czoła. Ogromny. Błękitny. Masy lodu, które wciąż płyną, odrywając się z hukiem od czasu do czasu, wpadają do rzek i jezior, które płyną przecinając jego drogę. Robi duże wrażenie. Można stać i stać i widok się nie nudzi. Jakby te masy lodu żyły po prostu.
Moreno to nazwisko naukowca, bardzo zasłużonego w badaniu środowiska przyrodniczego Patagonii, a Perito to przydomek i znaczy coś w rodzaju specjalisty.
W Calafate nie ma więcej atrakcji, ale miasto i tak jest pełne turystów bo lodowiec to powód wystarczający.
Po Calafate było Chile z parkiem Torres del Paine i jednodniową, morderczą trasą do stóp trzech szczytów Torres. 12 kilometrów w większości pod górę, a na finiszu głazy do pokonania. Kolejne 12 w dół i dla mnie jeszcze gorzej.
Oj, zapamiętam na długo….
Tyle, że pogoda była piękna, więc widokowa nagroda w całej rozciągłości. Paine nie oznacza bólu. Paine znaczy odcień błękitu; bo błękit to kolor Patagonii…
No i wreszcie nadszedł czas na Ushuaia. Oznacza ląd za wyspami. Ląd „z tyłu”. Bo Ushuaia jest najbardziej wysuniętym na południem krańcem stałego lądu. Jest końcem świata. Tam, na samym czubku, spotykają się Atlantyk i Pacyfik i trwa między nimi nieustająca kłótnia w postaci siedmio-metrowych fal.
A przed nią, od strony Antarktydy są tylko gęsto rozsiane wyspy, które żeglarze widzieli jako pierwsze. I palące się na nich ogniska, wokół których grzali się rdzenni mieszkańcy - Yaganie. Stąd Tierra del Fuego - Ziemia Ognista.
To było duże przeżycie tam być.
I jeszcze ta wycieczka na wyspę pingwinią…
A w pierwszy dzień świąt kropka nad „i” czyli Ensenada Zaratregui - szlak wzdłuż jeziora. Pogoda była piękna - świeciło słońce, chociaż wiał wiatr, a widoki przypominały poszarpane wybrzeże Karaibów.
Nie mogłam się lepiej pożegnać z Patagonią…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz