Nie mogłam się wtedy zdecydować czy być dumną, że moje bardzo nieletnie dziecko wykazuje takie muzyczne wyrafinowanie, czy się wstydzić własnych plebejskich gustów. Ostatecznie zdecydowałam, że go okrzyczę, ale ten epizod
określił mój stosunek do Elvisa na resztę mojego życia –
może nie największa, ale starannie skrywana miłość:)
Dziś miałam okazję się ujawnić wraz z innymi w podobnym i trochę starszym wieku fanami bo byłam w słynnym Graceland – legendarnej posiadłości Presley’a. I muszę powiedzieć, że czułam się jak w Schonbrunn, oczywiście w odpowiedniej skali bo pomimo wszystko król rocka to niekoniecznie cesarz Franciszek Józef.
Ale te tłumy ludzi, pilnowanych, żeby szli w pożądanym kierunku, niczego nie dotknęli, każdy ze słuchawkami na uszach i tabletem w dłoni, na którym pokazywane było to, co akurat oglądał (a wszystko w trosce o to, by nie pomylić kuchni ze sypialnią:) – no więc ta cała organizacja jest rodem z muzeum, bo też Graceland jest muzeum właśnie. I Elvis zastygnął w tym muzeum jako symbol, ikona, idol. Niewiele tam człowieka z krwi i kości, ze wszystkim co buduje migotliwość ludzkiej kondycji, człowieka nieszczęśliwego i zagubionego pod koniec życia. Postawili go na cokole pomnika, podpisali „Narodowe dziedzictwo” i nawet przytyć i zestarzeć się nie pozwolili.
Łaziłam tam pół dnia, oglądałam. Co można było dotknąć – dotknęłam, kilka godzin słuchałam jego piosenek bo oczywiście zewsząd płynęła muzyka i nie odnalazłam tego wzruszenia, po które tu przyszłam. Na sam koniec kupiłam breloczek do kluczy i płytę. I dopiero jak usiadłam w samochodzie i puściłam na full, a koło mnie nie było żadnego przemądrzałego sześciolatka, to dopiero wtedy odnalazłam tego Elvisa, którego przez większość życia wstydziłam się kochać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz