Z Orlando wyjechałam o zmierzchu i było już koło północy, kiedy wylądowałam w jakimś motelu w Lake City.
Uszczknęłam trochę z tych 650 mil z Orlando do Nowego Orleanu, a poza tym chciałam się nacieszyć nocną jazdą. W mojej podróży pokonywanie tych przestrzeni istnieje w ten sam sposób co zwiedzanie. Jazda amerykańskimi drogami, które są szerokie, gładkie i bez końca daje mi mnóstwo radości i napełnia dobrą energią. A jazda w nocy ociera się o przeżycie mistyczne!:)
Nie ma bardziej niezbędnego,bardziej zwyczajnego i bardziej kochanego przedmiotu w Ameryce niż SAMOCHÓD.
Przez pierwsze półtora roku pobytu tutaj mogłam liczyć tylko na własne nogi, pociągi, autobusy no i na zlitowanie tych, co samochód mieli. W związku z tym czułam się jak niewolnik na plantacji, albo chłop pańszczyźniany i wiedziałam, że wolność w Ameryce wiedzie przez magiczne cztery koła –MIEĆ AUTO!!! Pierwsze było piętnastoletnie, tanie i widziałam w nim absolutnie, skończenie pięknego Hunday’a, chociaż miny kolejnych mechaników, którym pokazywałam to cudo, wyrażały uczucia zgoła odmienne. Ale ja.. no cóż.. byłam zakochana! Miłość skończyła się raptownie i definitywnie pewnego dnia, kiedy wracając do domu, w połowie drogi mój ukochany zaczął wydawać z siebie dziwne dźwięki i nie zważając na moje zaklęcia i słowa miłości, poczynał sobie coraz śmielej. Ja ze swej strony od błagań przeszłam do wyrzutów, potem apelowania do poczucia odpowiedzialności, ale i tak skończyło się jak zawsze, kiedy jedno z kochanków zawodzi, czyli: „nie pokazuj mi się więcej na oczy!!!”
No i wymieniłam go na inny i nowszy model. Też go kocham, ale dojrzałą, ostrożną miłością, która liczy na zwrot inwestycji:) Póki co, idzie nam nieźle, a ja zyskałam WOLNOŚĆ! I to absolutnie dosłownie!
Wpis na cześć auta! :) Czuję się z nim związana jak z przyjacielem. W zeszłym roku obwiózł mnie mój Nissan po wschodzie Ameryki bez słowa skargi. A w tym roku, on sam już rok starszy dzielnie się spisywał na tych górkach, pomimo, że silnik nienajmocniejszy. I zachował mnie przy życiu i zdrowiu chociaż mogło być bardzo różnie zważywszy, że koła prawie odpadały. Ale wytrzymał jak żołnierz na posterunku. Odwdzięczyć się mogę tylko dobrym słowem, naprawą i wiernością :)
Nie ma bardziej niezbędnego,bardziej zwyczajnego i bardziej kochanego przedmiotu w Ameryce niż SAMOCHÓD.
Przez pierwsze półtora roku pobytu tutaj mogłam liczyć tylko na własne nogi, pociągi, autobusy no i na zlitowanie tych, co samochód mieli. W związku z tym czułam się jak niewolnik na plantacji, albo chłop pańszczyźniany i wiedziałam, że wolność w Ameryce wiedzie przez magiczne cztery koła –MIEĆ AUTO!!! Pierwsze było piętnastoletnie, tanie i widziałam w nim absolutnie, skończenie pięknego Hunday’a, chociaż miny kolejnych mechaników, którym pokazywałam to cudo, wyrażały uczucia zgoła odmienne. Ale ja.. no cóż.. byłam zakochana! Miłość skończyła się raptownie i definitywnie pewnego dnia, kiedy wracając do domu, w połowie drogi mój ukochany zaczął wydawać z siebie dziwne dźwięki i nie zważając na moje zaklęcia i słowa miłości, poczynał sobie coraz śmielej. Ja ze swej strony od błagań przeszłam do wyrzutów, potem apelowania do poczucia odpowiedzialności, ale i tak skończyło się jak zawsze, kiedy jedno z kochanków zawodzi, czyli: „nie pokazuj mi się więcej na oczy!!!”
No i wymieniłam go na inny i nowszy model. Też go kocham, ale dojrzałą, ostrożną miłością, która liczy na zwrot inwestycji:) Póki co, idzie nam nieźle, a ja zyskałam WOLNOŚĆ! I to absolutnie dosłownie!
Wpis na cześć auta! :) Czuję się z nim związana jak z przyjacielem. W zeszłym roku obwiózł mnie mój Nissan po wschodzie Ameryki bez słowa skargi. A w tym roku, on sam już rok starszy dzielnie się spisywał na tych górkach, pomimo, że silnik nienajmocniejszy. I zachował mnie przy życiu i zdrowiu chociaż mogło być bardzo różnie zważywszy, że koła prawie odpadały. Ale wytrzymał jak żołnierz na posterunku. Odwdzięczyć się mogę tylko dobrym słowem, naprawą i wiernością :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz