Co do ręki, Dorothy ma nadzieję, że to stan
przejściowy i chociaż zgodziła się na zapakowanie jej (ręki) do gipsu, to
zdecydowanie odmówiła wprowadzenia jakichkolwiek zmian w rozkładzie dni i
tygodni czyli odmówiła pójścia do czegoś w rodzaju szpitala. Tam, co prawda dostałaby
pomoc w wykonywaniu wszystkich czynności zaplanowanych przez Matkę Naturę jako
dwuręczne, ale takiej fanaberyjnej działalności jak gra w brydża
usługa szpitalna nie obejmuje.
usługa szpitalna nie obejmuje.
I tym sposobem los zetknął nas ze sobą.
Prawdopodobnie pobędziemy ze sobą kilka
tygodni i prawdopodobnie będą to jedne z bardziej frapujących tygodni mojego
życia. Ze względu na nią i ze względu na miejsce w jakim mieszka. Otóż mieszka w czymś w rodzaju Arkadii, ale zaprojektowanej dla jak najbardziej śmiertelnych Ziemian, aczkolwiek wyróżniających się pod
jednym względem – muszą być bogaci. Bardzo bogaci.
I Dorothy ten warunek
spełnia i w dodatku spełnia go z dużym wdziękiem bo nie można o niej
powiedzieć, że jest bogata obrzydliwie. Ona jest tylko bogata. Zakupy chętnie
zamawia przez internet bo chociaż w ten sposób nieco więcej płaci, ale kupuje
wyłącznie to, co jest jej niezbędne i unika pokus sklepowych. W ostatecznym
rachunku – oszczędza. W lodówce prawie
pusto bo je mało i tylko najprostsze dania, a w kuchni króluje nieskazitelna biel,
której, jako osoba nienawykła do jakiegokolwiek gotowania, nie ma okazji zmącić.
Nosi wyłącznie spodnie, do każdych ma stosowną bluzkę, a do kolacji wkłada
żakiet i perły. Żakietów i bluzek ma kolekcję. Pereł niekoniecznie.
Nie dopytywałam co w jej przypadku było
pierwsze – czy pieniądze czy przekonanie, że dobra edukacja to najlepsza
inwestycja. Jakby nie było, ona sama, syn i dwóch wnuków są po Harwardzie. Reszta rodziny też well educated i to jest jedyne, co powoduje, że w jej głosie pojawia się
coś na kształt dumy. Ale tylko na kształt.
No więc wracając do bieżących wydarzeń -wstaje(my) punktualnie o 6:30 i po porannej toalecie (myje twarz mydłem
i nie używa żadnych kremów), tudzież po skromnym śniadaniu, mniej więcej około
9 rano jest pierwsze wyjscie z mieszkania. A potem to tylko tam i z powrotem.
Z
samego rana pół godziny gimnastyki – albo w gymie, albo na wspólnej sali. Potem
albo brydż, albo zajęcia z florystki, albo nauka malowania obrazów, albo nauka
obsługi komputera tudzież I-Poda i I-Phona. Albo zebranie Koła Miłośników
Twórczości Jane Austin (nie przepadam za nią – powiada- ale w końcu czymś
trzeba się zająć...), albo spotkanie z kolejnym, bardzo ważnym i interesującym
gościem. Wpadamy do domu na lunch i nie to, że jemy łapczywie, ale o żadnym
celebrowaniu smaków mowy być nie może, bo popołudniowa herbatka z
przyjaciółkami czekać też nie chce. A musi się przecież znaleźć czas na
codzienną lekturę książki (gazety odfajkowujemy przy śniadaniu) bo Dorothy
należy do Dyskusyjnego Klubu Czytelniczego, którego zebrania polegają właśnie
na omawianiu zadanej i przeczytanej w domowym zaciszu książki. Od paru dni pracuję nad tym, żeby ją przekonać,
że mała drzemka przed obiadem (dinner) nie jest taka zła i odnoszę w tym względzie
niejakie sukcesy, ale przyznam się, że działam tu przede wszystkim we własnym
interesie.
W końcu nikt nie jest ze stali. Prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz