sobota, 9 września 2017

Starość nie radość czy radość? Oto jest pytanie.....

Dorothy ma 94 lata, krótko przystrzyżone, gęste siwe włosy,  nogi po szyję i złamaną rękę. 
Co do ręki, Dorothy ma nadzieję, że to stan przejściowy i chociaż zgodziła się na zapakowanie jej (ręki) do gipsu, to zdecydowanie odmówiła wprowadzenia jakichkolwiek zmian w rozkładzie dni i tygodni czyli odmówiła pójścia do czegoś w rodzaju szpitala. Tam, co prawda dostałaby pomoc w wykonywaniu wszystkich czynności zaplanowanych przez Matkę Naturę jako dwuręczne, ale takiej fanaberyjnej działalności jak gra w brydża
usługa szpitalna nie obejmuje. 
I tym sposobem los zetknął nas ze sobą.  
Prawdopodobnie pobędziemy ze sobą kilka tygodni i prawdopodobnie będą to jedne z bardziej frapujących tygodni mojego życia. Ze względu na nią i ze względu na miejsce w jakim mieszka.   Otóż mieszka w czymś w rodzaju Arkadii, ale zaprojektowanej dla jak najbardziej śmiertelnych Ziemian, aczkolwiek wyróżniających się pod jednym względem – muszą być bogaci. Bardzo bogaci. 
I Dorothy ten warunek spełnia i w dodatku spełnia go z dużym wdziękiem bo nie można o niej powiedzieć, że jest bogata obrzydliwie. Ona jest tylko bogata. Zakupy chętnie zamawia przez internet bo chociaż w ten sposób nieco więcej płaci, ale kupuje wyłącznie to, co jest jej niezbędne i unika pokus sklepowych. W ostatecznym rachunku – oszczędza.  W lodówce prawie pusto bo je mało i tylko najprostsze dania, a w kuchni króluje nieskazitelna biel, której, jako osoba nienawykła do jakiegokolwiek gotowania, nie ma okazji zmącić. Nosi wyłącznie spodnie, do każdych ma stosowną bluzkę, a do kolacji wkłada żakiet i perły. Żakietów i bluzek ma kolekcję. Pereł niekoniecznie.    
Nie dopytywałam co w jej przypadku było pierwsze – czy pieniądze czy przekonanie, że dobra edukacja to najlepsza inwestycja. Jakby nie było, ona sama, syn i dwóch wnuków są po Harwardzie. Reszta rodziny też well educated i to jest jedyne, co powoduje, że w jej głosie pojawia się coś na kształt dumy. Ale tylko na kształt.    
No więc wracając do bieżących wydarzeń -wstaje(my) punktualnie o 6:30 i po porannej toalecie (myje twarz mydłem i nie używa żadnych kremów), tudzież po skromnym śniadaniu, mniej więcej około 9 rano jest pierwsze wyjscie z mieszkania. A potem to tylko tam i z powrotem. 
Z samego rana pół godziny gimnastyki – albo w gymie, albo na wspólnej sali. Potem albo brydż, albo zajęcia z florystki, albo nauka malowania obrazów, albo nauka obsługi komputera tudzież I-Poda i I-Phona. Albo zebranie Koła Miłośników Twórczości Jane Austin (nie przepadam za nią – powiada- ale w końcu czymś trzeba się zająć...), albo spotkanie z kolejnym, bardzo ważnym i interesującym gościem. Wpadamy do domu na lunch i nie to, że jemy łapczywie, ale o żadnym celebrowaniu smaków mowy być nie może, bo popołudniowa herbatka z przyjaciółkami czekać też nie chce. A musi się przecież znaleźć czas na codzienną lekturę książki (gazety odfajkowujemy przy śniadaniu) bo Dorothy należy do Dyskusyjnego Klubu Czytelniczego, którego zebrania polegają właśnie na omawianiu zadanej i przeczytanej w domowym zaciszu książki.  Od paru dni pracuję nad tym, żeby ją przekonać, że mała drzemka przed obiadem (dinner) nie jest taka zła i odnoszę w tym względzie niejakie sukcesy, ale przyznam się, że działam tu przede wszystkim we własnym interesie. 
W końcu nikt nie jest ze stali. Prawda?

Brak komentarzy:

Azja 7

  18.04.24. Amman, Jordania https://photos.app.goo.gl/FDR6dJaEBJx3bizk9 https://photos.app.goo.gl/cCUZk5AUfXQjW2ve7 https://photos.app.goo.g...