piątek, 15 września 2017

Malowane jazzem - pisane pamięcią

Spotkała mnie wczoraj przykrość. Nie jakaś wielka, na tuzin bezsennych nocy i morze wylanych łez, ale taka na lekkie skropienie poduszki w porze pierwszych ptasich treli. Ale wystarczyła żebym po raz kolejny dotkliwie odczuła nieobecność człowieka, który odszedł na zawsze, a z którym spędziłam ostatnie półtora roku jego życia i który stał się jednym z ważniejszych ludzi, jakich ja z kolei spotkałam w swoim.
Gdyby żył, to by mnie pogłaskał po ręce gestem
nienawykłym do czułości, uśmiechnął ciepło i powiedział: don’t worry Ewa, everything’s gonna be OK, everything’s gonna be fine. I ja (jak wiele razy przedtem) bym uwierzyła, że blisko stuletni wie, co mówi i że w gruncie rzeczy zawsze wszystko jest fine dopóki jest ktoś, kto o tym zapewni i ktoś, kto jest gotów uwierzyć.
Był mądrym, szlachetnym i ciepłym człowiekiem, który mawiał o sobie: I am not a good one, I am a bad guy”. I opowiadał historię życia, które było pełne.
Był go ciekaw i ryzykował wiele, żeby zaglądnąć pod jego podszewkę. Nie było takiej ceny, której by nie był gotów zapłacić, żeby sięgnąć po marzenia. I umiał je spełniać – na wielką, ale na malutką skalę też. Taką jak nieoczekiwane wyjście do ulubionej restauracji.
Kochał muzykę, malarstwo i książki historyczne. I dobre jedzenie. Twierdził, że moje french toast i filet Mignon sprawiają, że ma na co czekać w życiu :) I żeby święto nie stało się codziennością, ograniczał je do once a while. Zwłaszcza steki.
Właściwie powinnam powiedzieć, że nie tyle kochał muzykę (na rocka reagował alergicznie, z klasyków uznawał tylko Bethovena i Czajkowskiego), co kochał JAZZ. Miał dużą kolekcję około pięciuset płyt tylko z jazzem i raz w tygodniu wybierał dziesięć z nich. To był cały rytuał – wyciągałam te płyty za każdym razem całe pięćset, układałam na stole i pokazywałam każdą. On siedział w swoim ulubionym fotelu i kręcił głową – 490 razy na nie i 10 razy na tak. Schodziło nam na tym po kilka godzin więc chciałam usprawnić proceder i mówiłam: wybierz dwadzieścia, będzie na dwa tygodnie! Ale on się tylko uśmiechał i mówił: No! I like THIS way! No i co miałam robić?
Lubiłam patrzeć na sposób w jaki słuchał – zawsze z zamkniętymi oczami, ze spokojną twarzą. Tylko ciało poruszało się nieznacznie choć bardzo rytmicznie. Zrobiłam mu kiedyś zdjęcie i nazwałam je „Stary człowiek i jazz”....
A na początku chodziliśmy do biblioteki razem i wybierali książki i filmy. Lubił filmy z Fredem Astaire i poza nimi, tak właściwie, to niewiele. Potem, kiedy czuł się już coraz gorzej, chodziłam do biblioteki sama. I jak chciałam mieć pewność, że po 10 minutach nie powie - I don’t like it, to brałam kolejnego Freda. Wyspecjalizowałam się można powiedzieć, chociaż tej, tak absolutnie bezkrytycznej, pasji nie podzielałam..... Parę razy trafiłam z czymś innym, a raz, z "Chicago" Boba Marshala strzeliłam w dziesiątkę – 3 projekcje!
Największą jednak jego miłością było malarstwo. Zajął się malowaniem już na emeryturze i dawało mu ono mnóstwo radości. Dzięki malowaniu dowiedział się jak się czuje człowiek spełniony. Opowiadał mi o tym. Opowiadał o pewnym bukiecie róż, których czerwień okazała się wyjątkowo złośliwa. I opowiadał jak podjął z nią walkę, która kosztowała go trzykrotne przemalowanie całości, a także o satysfakcji równoznacznej z pełnią szczęścia, kiedy róże na obrazie zaczęły pachnieć...... Namalował dobrze ponad setkę obrazów; część sprzedał, ale z większością – jak mówił - nie mógł się rozstać. Były dla niego jak rodzina, a on kochał je jak ojciec. Mój portret był ostatnim obrazem, który malował. Już bardzo słaby, ale siadał przy nim codziennie i coś poprawiał. Kazał mi kupować coraz cieńsze pędzle bo nie mógł sobie poradzić z moim uśmiechem..... Lubił mój uśmiech i chyba lubił mnie całą.
Opowiadałam mu o swoich marzeniach i o tych amerykańskich podróżniczych też. I to on mi powtarzał: Ewa, do it! I know you can and you will...
Dlatego, kiedy wyruszałam w moją amerykańską podróż na Zachód to w samochodzie, naprzeciwko fotela pasażera, przykleiłam nasze wspólne zdjęcie z Pesach.
I to była nasza wspólna podróż. Bardzo za nim tęsknię.


2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Pięknie jest spotkać na swojej drodze,właściwie niespodziewanie,tak bogata osobowość.

blogewkip.blog.com pisze...

to racja; jest taka prawidłowość - im mniej oczekujesz, tym więcej dostajesz. To truizm prawie. Często ludzie mówią, że życie jest przekorne i lubi być hojne w najmniej spodziewanym momencie. A może po prostu jak się nie spodziewamy wiele, to inaczej się zachowujemy, chociaż tego nie kontrolujemy. I przychodzi odpowiedź otoczenia na ten brak roszczeń - " a właśnie, że ci dam" :) Anyway; I am lucky! :)

Azja 7

  18.04.24. Amman, Jordania https://photos.app.goo.gl/FDR6dJaEBJx3bizk9 https://photos.app.goo.gl/cCUZk5AUfXQjW2ve7 https://photos.app.goo.g...