Ponieważ jednak zjeżdżałam z czwartego wewnętrznego pasa na pierwszy zewnętrzny, to podarowałam sobie ściszenie radia. I pewnie dlatego wyraźnie usłyszałam, że chętna do nabycia nowego auta, które zmieni jej życie w pasmo biznesowych sukcesów,
mówi z bardzo wyraźnym, południowoamerykańskim akcentem i że jest to jak najbardziej zamierzone. No taak..... bolesny temat językowej biegłości😭
Pamiętam pierwsze tygodnie, kiedy wychodziłam ze sklepu z połową zakupów, bo o drugą połowę wstydziłam się zapytać; i bardzo długo obywałam się bez masła niesolonego, tak, że w końcu polubiłam solone.
Albo kiedy pojechałam autobusem dokładnie w odwrotnym kierunku niż zamierzałam i w dodatku kierowca, nieświadom niczego, pochylił się ze współczuciem nad niedolą ostatniej pasażerki - tak, to wtedy tamy puściły. Ze łzami w oczach i gotowa prawie na wszystko, wyznałam, że nie mam pojęcia gdzie jestem, no i oczywiście, że byłabym (tryb warunkowy!) ogromnie wdzięczna gdyby mnie oświecił i poprowadził w tych prawie ciemnościach, no i że w ogóle..... To wszystko wyrzuciłam jednym tchem, w dobrej wierze, że mówię po angielsku.
Jednakże z racji tego, co usłyszałam we własnym wykonaniu, większych nadziei na odpowiedź nie miałam, ale... o cudzie! ZROZUMIAŁ MNIE!
Nawet się nie skrzywił! Odpowiedział co najmniej dwa razy szybciej niż powinien, ale zasadnicze dla sytuacji „zostań” i „powiem kiedy” zrozumiałam bezbłędnie J A mój „wybawiciel”, co prawda nie zapomniał mnie wysadzić tam, gdzie obiecał, ale więcej sobie głowy mną nie zaprzątał. Bo takich jak ja, jest zwyczajnie i wszędzie pełno.
I to jest dla mnie sedno amerykańskiej tolerancji; w otwarciu nie tyle na język obcy (chociaż oczywiście też!), ale na język ojczysty w obcym wydaniu. I szacunek dla tej inności.
Uderzyło mnie to całkiem niedawno, kiedy po jednym z, oczywiście bardzo interesujących, wykładów, do Dorothy podeszła pani o wybitnie azjatyckich rysach twarzy, chcąca się podzielić wrażeniami. Dorothy, u której zwykle starcza mały kamyk, aby uruchomić lawinę dyskusji, tym razem była oględna, powiedziałabym milcząca. Szczęśliwie rozmówczyni w niczym to nie przeszkadzało, dotarła do końca wywodu i odeszła w swoją stronę. A Dorothy, trochę zażenowana, przyznała, że niewiele zrozumiała. I szczerze nad tym bolała, bijąc się przede wszystkim we własne piersi. Już nie mówiąc o tym, że ubywała jej jedna osoba do stolikowych roszad J Ale to już poza tematem..
A wracając do reklamy radiowej, która uruchomiła te moje przemyślenia – to była stacja lokalna. Chicagowska. I Chicago, jako jedno z najbardziej internacjonalnych miast świata, jest bardzo szczególne jeśli chodzi o otwartość i tolerancję. Jest ona elementem krajobrazu miasta w taki sam sposób, jak są nim budynki i samochody. Nikt się niczemu nie dziwi i nikt o nic nie pyta bo wiadomo, że większość jest "skądś" i akcent przechodzi czasem w drugie pokolenie. Choć oczywiście nie wszędzie tak jest.
Przypomina mi się zabawna historyjka z mojej tegorocznej podróży. Otóż na jednym z campingów, drugim czy trzecim w kolejności, kiedy poczułam, że mogę o sobie myśleć jako o namiotowej weterance, zaczęłam snuć barwne wspomnienia z dwóch poprzednich. Zwłaszcza moje doświadczenia w obcowaniu z bizonami budziły, przynajmniej w moim mniemaniu, coś w rodzaju zainteresowania. No, ale ponieważ było to dość daleko od Chicago, to mój język i bizony rozkładały się po równo. No i oczywiście padło sakramentalne „Where are you from?” na co wyjątkowo, przewrotnie i prowokująco odpowiedziałam „From Chicago”.
No właśnie! – usłyszałam w odpowiedzi – wy tam macie taki dziwny akcent!
Wymiękłam.....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz