Tak się nie dzieje w realnym życiu, a już na pewno nie w moim. Z tym jednym wyjątkiem, o którym za chwilę. Opowiedziałam ją synowi mojego przyjaciela ateisty, który ma religijną żonę i poczucie humoru. Pokręcił głową i powiedział: "Just perfect timing. I can see puppets, must be a finger too". A moja Asia bardzo lakonicznie, choć celnie podsumowała:
"No cóż, każdy z nas ma swojego Anioła"
No i naprawdę nie wiem od czego zacząć.
Czy od tego, że za $10 kupiłam sobie spodnie w ekstrawagnckim kolorze, tak wymięte,
że chociaż po amerykańsku odzwyczaiłam się od prasowania, to jednak dla NICH postanowiłam wrócić na chwilę do starych nawyków ?
Czy też może od tego, że zgodnie z umową, po kilku tygodniach arkadyjskich doświadczeń, pożegnałyśmy się z Dorothy poprawnie, a może nawet serdecznie, ale z bardzo enigmatycznym "we'll keep in touch", które brzmi mniej więcej jak "zdzwonimy się przy okazji".
W "Mistrzu i Małgorzacie" Annuszka rozlała olej słonecznikowy i los głowy Berlioza był przesądzony.
Ja kupiłam wymięte spodnie i banalna angielska fraza stała się ciałem.
Przez dłuższy czas moje spodnie wisiały w szafie barwne i całe w zmarszczkach. Cieszyły oko, ale nie naprzykrzały się zanadto; bo chociaż wzgardzone i tanie, ustawiły wysoką poprzeczkę stosownej góry. I czekały na swój moment. A kiedy ów wreszcie nadszedł, to warunkiem numer jeden wielkiego triumfu było oczywiście prasowanie. I ten ledwie uświadamiany brak, kołaczący się od pewnego czasu z tyłu głowy, nagle przybrał postać i soczysty kształt w postaci pytania:
"GDZIE JEST TO CHOLERNE ŻELAZKO?".
Mogło być w paru miejscach, oddalonych od siebie dość znacznie, więc nie spiesząc się, zaczęłam sprawdzać po kolei, chociaż zawsze przy okazji. No i przy jednej z nich, będąc w pobliżu Arkadii, postanowiłam zajrzeć do Dorothy.
Pamiętałam, że przy pakowaniu NIE pamiętałam zaglądnąć we wszystkie miejsca, które czasowo zawłaszczyłam, więc istniała spora szansa na cudowne odnalezienie. Pomyślałam - zapytam ją jak się miewa i tak na marginesie wspomnę czy nie widziała przypadkiem gdzieś mojego żelazka?
Co prawda był to dzień i pora brydża, ale będąc po raz pierwszy od dłuższago czasu w tych czyli jej okolicach, postanowiłam zaryzykować. Mało tego; ponieważ nie chciało mi się anonsować w głównym lobby, weszłam od strony ganku, bo wiedziałam, że drzwi od tejże właśnie, prawie nigdy nie są zamykane..
No i rzeczywiście. Drzwi nie były zamknięte, a Dorothy zamiast grać w brydża, stała na środku pokoju, zastygła jak żona Lota i nie była w stanie poruszyć się w żadnym ze znanych w przestrzeni kierunków.
Krótko mówiąc - zastałam ją podczas ataku astmy. Szarzała na moich oczach i prawie nie poznawała, chociaż ja ze swojej strony jakoś specjalnie długo się jej nie przyglądałam. Odniosłam bowiem, skądinąd słuszne, wrażenie że potrzebuje pomocy. No więc skoro już tam byłam to, zanim poszukałam żelazka, pomogłam jej wrócić do świata żywych. Ostatecznie ten dzień okazał się dniem powrotów;
wróciłyśmy obydwie - ona do życia, a ja do Arkadii.
I do żelazka.
P.S. Rewolucja ubraniowa z początków ubiegłego wieku dotarła w końcu i tutaj - zmienił się DRESS CODE i możemy nosić dżinsy. Całe i koniecznie bez dziur. Zawsze coś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz