Siedziały na kanapie postawionej w połowie długiego korytarza, którego obydwa końce zakończone były windami.
Kanapa udawała mebel stuletni i była pokryta
jasnozielonym plastikiem, który udawał adamaszek. Miała pasować do dębowych drzwi pokoi i wyłożonego grubym dywanem korytarza. Siedziały na niej i opowiadały swoje historie, chociaż nie patrzyły na siebie; patrzyły w kierunku wind, których nie umiały przywołać.
Właściwie mogłabym ją w tym miejscu zostawić - trochę tragiczną, trochę zabawną, budzącą może współczucie, a może zaciekawienie. Może z tajemnicą i niedpowiedzeniem byłaby bardziej interesująca? Może historia nieopowiedziana jest ciekawsza niż ta, w której już nic zmienić nie można?
Może.
Po drugiej jednak stronie tego "może" jest miejsce na kamień, który moja, przez kilka tygodni, podopieczna, rzucała codziennie rano w sam środek swojego życia. Dobiegającego końca życia w domu z windą, której nie umiała przywołać.
Rzut był mocny i zawierał się w porannym pytaniu:
"Co ja tu robię???" "What the hell am I doing here???"
Mieszkała kiedyś we własnym domu z pięcioma (ośmioma?) łazienkami i garażem z dwoma (czterema?) autami. Miała męża profesora i zarazem doktora (prawdziwego, a nie takiego jak tutaj, nie wiadomo co), trzech synów, latynoski temperament i urodę Rity Haywort.
Za każdym razem nie zapomina dodać, że była szczęśliwa i miała udane życie. I wspaniałą rodzinę. I kochających synów, którzy teraz są nawet za bardzo troskliwi (powiada) i za bardzo się o nią boją; przecież mogłaby mieszkać sama, albo z kimś do pomocy. Ale oni się boją, że się przewróci, więc dlatego umieścili ją tutaj. W wersji "korytarzowo -kanapowej" opowieści, jest jeszcze miejsce na dom rodzinny w jednym z hiszpańskojęzycznych krajów Ameryki Południowej - na dom profesora matematyki, który uparł się dobrze wykształcić swoją córkę. Pokazuje zdjęcie mężczyzny w południowym typie o jasnych włosach - to po nim odziedziczyła urodę.
Nie mówi nieprawdy;
Nie mówi całej prawdy:
Nie pamięta.
Rano pamięta.
Patrzę na nią bez słowa i już wiem, że rano nie należy jej przerywać. Nie należy stawiać pytań.
- Gdyby żył, to na pewno by nie pozwolił, abym tutaj była. Kiedy jeździł z wykładami po świecie to zawsze zabierał mnie ze sobą; mieliśmy wszędzie przyjaciół i do dziś dostaję karty świąteczne z Chin i Japoni. Nawet z Rosji. Opiekował się mną. Lubił patrzeć jak tańczę. Jak byłam panienką mama posłała mnie do szkoły flamenco ( nie lubiłam fortepianu) więc tańczenie nieźle mi szło. Wykopuje stopą powietrze, robi skręt tułowiem i równocześnie wykonuje szarpnięcie głową do góry. Siedzi w fotelu i ma dużą nadwagę, więc wierzę jej na słowo, że tańczyła kiedyś flamenco. -"On miał drewniane ucho i garbił się od książek więc tancerz był z niego żaden. Ale patrzeć na mnie lubił."
-"Tę dostałam jak wygrałam sylwestrowy konkurs tańca" - wskazuje na jedną z trzech brożek, które wpina w żakiet codziennie rano. Ta, którą pokazuje przedstawia Chaplina w tanecznej pozie.
-"A tę, kiedy kupiliśmy pierwszy samochód" - złota miniatura starego modelu Cadillaca obciąga smętnie klapę.
-"A tę, kiedy obronił doktorat"- uśmiechnięta buzia metalowgo słońca ze skręconymi promieniami, dopełnia mini-kolekcji brożek, które tkwią na jej piersi niczym medale za szczególne zasługi.
-"A to jest zdjęcie ze ślubu mojej wnuczki. Kupiłam jej tę suknię, ale na ślubie nie byłam. Moi synowie chcieli, ale ona ich przekabaciła. Powiedziała, że samolot to już nie dla mnie, a poza tym będzie mi przykro, że ojciec nie doczekał ślubu córki. Rick był taki dla mnie dobry. I taki zdolny. I kochał tę kopalnię i tam miał wypadek; nic się nie dało zrobić. Teraz jego córka, a moja wnuczka prowadzi interes i mają dobre pieniądze z tego. Suknię jej kupiłam, ale nie poleciałam. Przez nia. Przez moją synową. Tutaj też jestem przez nią. Moi synowie na pewno by nie pozwolili, żebym tu była. Ale ona im każe. Wszystko im każe. Bo oni wszyscy chcą moich pieniędzy. Więc muszę zadzwonić do mojego prawnika."
Siedzi w fotelu obok łóżka i nie zmieniając pozycji ucina sobie głęboką drzemkę. Naprzeciwko fotela stoi inna kanapa, choć nieco mniejsza niż ta na korytarzu. Pokryta jest prawdziwym jedwabiem i ma lokatorów - fotografie rodzinne w ramkach.
Moja podopieczna w przerwach między drzemkami wstaje, podchodzi do nich, przenosi je na łóżko, wyciera rękawem nieobecny kurz. Przenosi na stolik obiadowy, a potem z powrotem na kanapę. A pod wieczór nadchodzi czas tej drugiej kanapy. I innej chociaż tej samej historii.
I spoglądania w kierunku wind, których nie umie przywołać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz