Najbardziej zasłużona była Vivian (równe 100), ale inne też pracowały mocno - żadna poniżej dziewięćdziesiątki nie zeszła. Oprócz mnie.
No i rzecz jasna czułam się z tego powodu trochę niezręcznie. No bo jak inaczej określić stan, w którym stateczna, okrągła sześćdziesiątka, czuje się jak smarkula? Chociaż z drugiej strony
byłabym hipokrytką gdybym nie przyznała, że ta niezręczność miała w sobie pewien sadystyczny urok.
Co prawda im bliżej setki, dziesiątki lat różnicy wieku ścieśniają się coraz bardziej i, prawdę mówiąc, jesteśmy wszystkie bliskie koleżeństwa , ale balkonikami jeszcze zarządzam, póki co, od logistycznej strony.
A wszystko z powodu urodzinowego lunch-party zorganizowanego przez Dorothy dla jej najlepszej przyjaciółki - tej od 98 i pół. Solenizantka dostała w prezencie podwójną orchideę, dwa kilogramy czekoladek i zgromadzenie na szczycie prawie tuzina przyjaciółek. Dziewięćdziesiąt osiem i pół kliknęło na dwie dziewiątki i solenizantka zdmuchnęła wszystkie świeczki na birthday cake jakie się udało znaleźć w domowych zapasach. I była bardzo wzruszona.
A Dorothy pozostaje żywym dowodem na to, że ręce, nogi i inne części ciała są miłym, chociaż niekoniecznym dodatkiem do głowy. Jako że jej własna nadal jest bardzo sprawna, więc włożyła poszczególne zadania w odpowiednie ręce i wszystko zagrało na medal. Co prawda w godzinie zero czyli pierwszego balkonika u drzwi, zostałam na placu boju sama, ale wcześniejsze komendy dały imponujący efekt w postaci wspaniale zastawionego stołu luksusową porcelaną Wedgwooda, sygnowaną made in England, ustawioną na cienkim, batystowym obrusie koloru kremowego, haftowanym białą nicią.
Cudeńko!
Cała reszta czyli jedzenie i picie było tylko mało istotnym, choć smacznym uzasadnieniem stołowego dzieła sztuki.
Niekwestionowaną gwiazdą przyjęcia była Rita. Dwa miesiące temu Rita się połamała i jeszcze nie zrosła całkowicie, więc przyjechała na fotelu jak królowa, wyglądała jak królowa i przyjmowała hołdy z wdziękiem również królewskim. Bawiła wszystkich do łez, opowiadając o swoich przygodach z personelem medycznym szpitala, w którym aktualnie rezyduje. Na nogach miała pantofle w paski w kolorach tęczy, które pasowały wspaniale do różowego swetra i srebrnych włosów. Mocą swej niewiedzy o współczesnych trendach dotyczących owej tęczy, przywróciła tej ostatniej niewinność i świeżość zjawiska przyrodniczego.
Spotkanie milenijne było wspaniałe i nawet jak na warunki amerykańskie absolutnie ponadnormatywne, włączając w to czas trwania posiedzenia. Toteż, gdy po kilku godzianch zamknęły się drzwi za ostatnim gościem, Dorothy jęknęła zdziwiona: "co ja takiego robiłam, że jestem tak wykończona?" i padła.
Kiedy po kilku godzinach wróciła do świata żywych z poczuciem dobrze odfajkowanego obowiązku, pierwszą jej wspomnieniową reakcją był śmiech. Wybuchnęła gromkim, szczerym, rzadko spotykanym śmiechem na własny temat.
"Ależ my musiałyśmy wyglądać! Obsiadłyśmy ten stół jak czarownice na sabacie. To cud, że te krzesła wytrzymały nasze tarmoszenie i przepychanki. I co mnie podkusiło, żeby je po lunchu wysyłać na kanapę, że niby wygodniej miało nam być. Przecież pozapadałyśmy się na tej sofie jak w śniegowych zaspach! Żal mi cię było jak nas musiałaś wyłuskiwać z tych poduch. I te balkoniki jeden za drugim - jak w zabawie w pociąg! Ale chyba były zadowolone. No i że wszystkie przyszły! To się liczy."
Śmiałam się razem z nią. Zobaczyłam jej oczami również siebie, uwijającą się pomiędzy nimi - jedną podnieść, drugą posadzić, trzecią odwrócić w kierunku wyjścia; łapiącą równowagę ze stulatką w ramionach - i roześmiałam się jeszcze głośniej.
Ta lekcja nie była nowa, ale jedna z trudniejszych - śmiej się dużo i na własny temat też.
Pozostaje ćwiczyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz