Kuzynka jest jedną z tych osób, z którymi, niezależnie od miejsca na ziemi i czasu, rozmowę po prostu się kontynuuje. Nawet jeśli podjęcie tematu następuje po, co najmniej, siedmiu latach milczenia jak w naszym przypadku, to i tak rozmowa poniżej godziny byłaby pogwałceniem naturalnych skłonności i, bądźmy sprawiedliwi, umiejętności rozmówcy(ów), bo ostatecznie do tanga trzeba dwojga.
Od starości gładko przeszłyśmy do młodości, pogody, odchudzania i sytuacji politycznej w kraju i na świecie, by wreszcie szczęśliwie dotrzeć do dość oczywistej konkluzji, że jutro też jest dzień.
Jako że obydwie przeszłyśmy już dość dawno temu smugę cienia (chyba w czasach totalnego równouprawnienia mogę tak napisać?) to w kolejne dni, tematu starości już nie roztrząsałyśmy zanadto.
Co wcale nie oznacza, że ten zniknął. Wcale nie. A przynajmniej nie dla mnie.
Starość jak większość spraw na tym świecie jest zawsze w relacji. Pamiętam z moich nauczycielskich czasów, w męskiej klasie przyszłych mechaników samochodowych, rozmawialiśmy na temat możliwości awansu społecznego i nie tylko, jednej z bohaterek fimu wspólnie obejrzanego.
Był tam taki jeden wyjątkowo aktywny i przy okazji asertywny uczeń, który tejże nie dawał żadnych szans.
- Ona już jest na to za stara - stwierdził krótko
- Tak? To ile ona ma lat według ciebie?
- Nie wiem, ale chyba już taka stara jak i pani
- Tak? To ile ja mam lat uważasz?
- Czy ja wiem? Chyba z pięćdziesiąt?
Miałam trzydzieści pięć i doznałam szoku, ale dzielnie wykazałam się wspaniałomyślnością i postawiłam mu plus za aktywność. To była znajomość epizodyczna i już go więcej nie spotkałam, ale on teraz ma około czterdziestki i duże szanse na głębokie zakola i piwny brzuch. Nie życzę mu tego rzecz jasna, ale w życiu różnie bywa..
Tak że z tą starością to właściwie nie wiadomo czy w ogóle jest, bo co prawda często się słyszy coś w rodzaju -"w moim wieku to już mogę wszystko mówić, ewentualnie robić" - ale zawsze pod tym wiekiem statecznym pobrzmiewa kokieteria i oczekiwanie na mniej lub bardziej litościwą reakcję - "no wiesz? w jakim twoim!"
I wtedy staje się jasne, że "mój" to jeszcze nie "ten" i że do "tego" to ho, ho, jak daleko, bo "w tym" to kiedyś będę, ale na razie to jestem w swoim i bardzo przyzwoitym w porównaniu do innych. Nawet moja Dorothy, która jest przecież w ścisłej czołówce i do porównywania niedługo zostaną jej tylko biblijni prorocy, nawet ona kiedyś powiedziała, stojąc przed lustrem: "I should dye my hair, would have looked much yunger".
No więc niby jest ta starość, a jakby jej nie było.... i jaka z niej nauczycielka, skoro do własnego istnienia, w tej niepewności, trudno się jej przyznać? Czy jest gdzieś jeszcze starość - nobliwa i stateczna, pełna wiedzy o życiu i pobłażania dla młodości durnej i chmurnej?
Patrzę na starość własną i moich jeszcze starszych kolegów i koleżanek. I widzę liczne zgromadzenie ludzkiej rozmaitości, które w jednym punkcie jest zgodne - wszyscy, jak jeden mąż, zakochani jesteśmy w młodości. Lubimy otaczać się młodością, aspirować do niej, używać jej akcesoriów; lubimy czuć się "nie na swój wiek". I zamiast pobłażać młokosom, godzimy się potulnie na to, żeby to oni pobłażali nam. To nie nasza starość, ale ich młodość jest "sharp". To oni myślą szybko, mówią skrótami, ogarniają komputery i wiedzą wszystko o naciskaniu wszelkich guzików świata. Wbrew teorii o braku czasu, mają go wystarczająco dużo, żeby popełniać własne błędy i na własnych się uczyć. Nie potrzebują starości.
A może zawsze tak było? Może powaga starości i poszanowanie dla niej kiedyś, w tej zawsze lepszej od teraźniejszości, n a s z e j przeszłości, to jedno z tych zaklęć, dzięki którym łatwiej nam się pogodzić z tym, że nasz czas już minął, albo właśnie mija? I że nie ma czego żałować, bo tak naprawdę to, co najlepsze to już było i właśnie zabieramy to ze sobą? Przecież dla każdej generacji i dla każdego z osobna przychodzi chwila na sakramentalne - "za moich czasów". Za lepszych czasów.
Starzeję się wśród starszych od siebie. Kim są oni dla mnie i kim jestem dla nich ja? Czego się od nich uczę i czy oni uczą się czegoś ode mnie? Nie wiem. Jeszcze nie wiem. Jestem za blisko, żeby widzieć coś wyraźnie i wiedzieć coś na pewno.
Oprócz jednego - lubię ich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz