niedziela, 18 lutego 2018

o koniecznościach porażek i niekoniecznościach sukcesów


Oglądnęłam dwa filmy tego samego reżysera i obydwa mi się bardzo podobały.
Jeden trochę z przypadku (skusiłam się na wielkie nazwiska mojej wczesnej młodości - Jane Fonda i Robert Redford), a drugi poszedł już po nitce reżyserskiej roboty. Reżyser nazywa się Ritesh Batra, ma 39 lat i pochodzi z Indii. "Mój" film nosi tytuł "Our souls at night" ("Nasze noce") i jest dość świeży bo nakręcony w 2017 roku. Ale filmem najbardziej znanym (i nagradzanym) tego reżysera jest, o cztery lata wcześniejszy, "Lunchbox" ("Smak curry"), który też obejrzałam.
Bardzo dawno temu byłam kinomanką.
Uczestniczyłam w maratonach filmowych i rozmaitych pokazach, wszystko razem podparte było studiowaniem teatrologii, tak że czułam się mocna w temacie. Ale to dawne dzieje i teraz oglądam filmów mniej (może nawet znacząco mniej) i głównie po to, aby została mi opowiedziana jakaś historia. I te dwa ostatnie, które obejrzałam, opowiedziały i powiedziały mi coś, co jest dla mnie bardzo ważne; chcę to zatrzymać.
Obydwa przyglądają się parom "z obrzeża" najbardziej oczywistego związku kobiety i mężczyzny jakim jest małżeństwo.
Spotyka się dwoje ludzi, którzy, jak w "Our souls at night", odwrócili już prawie wszystkie strony choć każde w swojej książce; co prawda zakończenia nie znają, ale specjalnych rewelacji nie oczekują. I nie to, że jakaś szczególna depresja, albo rozpacz starcza ich ogarnia - nic z tych rzeczy. Po prostu - znają swoje możliwości i ograniczenia. Są mądrzy.
Ich mądrość to efekt bardziej życiowych porażek niż sukcesów. Żyją z poczuciem, że zawiedli, ale równocześnie wiedzą, że nie mogą zrobić nawet pół kroku do tyłu, więc, oglądając się czasem za siebie, idą w wymuszonym przez ziemskie prawa czasu i przestrzeni kierunku - do przodu. Jedyne co mogą zrobić, to postarać się o ciekawe wrażenia podczas tego marszu.
I dlatego wiedzą czego chcą. Zwłaszcza ona.
Ona (Jane Fonda) przychodzi któregoś dnia, a właściwie nocy, do niego (Robert Redford), aby mu zaproponować wspólne ich spędzanie (nocy). I choć mieszkają po sąsiedzku od dziesiątków lat, wiedzą o sobie sporo, to jednak jest zasadnicza różnica - siedzieć, a leżeć obok siebie. Nawet jeśli tylko do leżenia rzecz ma się sprowadzać (co zostaje wyjaśnione i ustalone na samym wstępie) to i tak pomysł wstrząsa zarówno podmiotem oczekiwanego sprawstwa jak i tych, którzy obydwu - podmiotowi i przedmiotowi przyglądają się z zewnątrz. Zwłaszcza, że to całe"zewnątrz" nie zna szczegółów, a bez nich wszystko jest bardziej niż jasne - wchodzi do jej domu wieczorem, wychodzi rano, więc o cóż INNEGO może chodzić?
Otwiera się pole do komedii wedle życzeń - romantycznej, sensacyjnej, o horrorze komediowym nie wspomnę. Ale ten film nie idzie w żadnym z tych kierunku. Widzimy dwoje ludzi, którzy przede wszystkim ze sobą rozmawiają ( choć nietrudno się domyślić, że nie do końca i nie tylko; w końcu to Jane Fonda i Robert Redford i ich niedługie stulecia urodzin zmieniają sprawy tylko odrobinę) i tak, wzajemnie odkrywają, ale przede wszystkim odkrywają siebie samych.
-Najgorsze są noce - powiada ona - i potrzebuję kogoś, kto leży koło mnie i z kim rozmawiam, dopóki obydwoje nie zaśniemy.
Pomagają sobie nawzajem uporządkować i zamknąć to, czego naprawić i zmienić się nie da, ale co "oswojone" w sobie, może im pomóc otworzyć się na świat; nawet jeżeli jego rychły koniec jest dla nich dwojga nieubłaganie przewidywalny...
No i ta gra dwojga starych i pięknych ludzi. Trzymają ten film na swych barkach z wdziękiem i staromodną elegancją. Staram się (chociaż mnie ciągnie) nie wzdychać za "starą szkołą" i wiekowymi Mistrzami. Ale jak tu nie podziwiać tej burzy uczuć przetaczającej się przez twarz Redforda w chwili, kiedy pada niezwykła propozycja i której pokazanie (burzy oczywiście) nie wprawia w ruch wszystkich poprzecznych i pionowych mięśni twarzy? Albo jak tu nie zazdrościć gracji i sylwetki Jane Fondy, dawno temu symbolowi sexu, która co prawda w sposób prawie ostentacyjny dba o swoje ciało, ale która równocześnie dokonała volty w symbolach i od sexu przeniosła się do "dojrzałej kobiecości", definiując ją jako co najmniej dwa w jednym?
Film jest amerykański. grają wielkie sławy amerykańskiego kina i opowiedziany jest bardzo po amerykańsku. I gdyby nie to, że we wcześniejszym o cztery lata "The Lunchbox" Ritesh Batra również opowiada historię "pary z obrzeża", to nigdy bym nie zgadła, że te filmy wyszły spod jednej, reżyserskiej ręki.
Akcja drugiego (pierwszego) rozgrywa się w Bombaju, aktorzy wyglądają na Hindusów, mówią w tym języku, (chociaż od czasu do czasu przechodzą na angielski i tak właściwie to nie wiem dlaczego) i żyją życiem mieszkańców wielkiego miasta biednego kraju, w którym ludzie, jak na całym świecie, podobnie pracują, podobnie się spieszą, podobnie kochają i zdradzają, tylko że mieszkania mają ciasne, samochody odrapane i zużyte, a lunche zjadają z lunchbox(ów) wielokrotnego użytku. Blaszane pudełka napełniane są w domach lub restauracjach i dostarczane na urzędnicze biurka przez firmy, które czasem popełniają pomyłki.
Para z tego filmu to para skojarzona przez lunchbox, który nie trafił na właściwe biurko. Zamiast na biurko męża, któremu jest wszystko jedno co je, bo jest zajęty romansem, trafia na biurko księgowego tuż przed emeryturą, któremu dawno temu zmarła żona i któremu bardzo, ale to bardzo nie jest obojętne co je.
Tak prawdę mówiąc "skojarzona" w przypadku tej pary to złe słowo; oni się nawet nie spotkali (umówili, ale nie spotkali). Może właśnie dlatego umieją dostrzec w sobie i wzajemnie obdarować tym, czego każde z nich bardzo potrzebuje? Bo obydwoje znaleźli się na ostrym zakręcie, chociaż każde na własnym. Wkładają do tego blaszanego pudełka kartki ze słowami, które od dawna czekały na kogoś, kto by zechciał ich wysłuchać. Które formułują skargę i nadzieję. Które wypowiedziane zamieniają marzenie w czyn.
Te fimy opowiadają o ludziach, którzy zobaczyli KIM są, żeby sięgnąć po to CZEGO chcą. I to w nich jest mi najbliższe. I niekoniecznie wiąże się z rozrachunkiem z przeszłością. Jest w "The lunchbox" ważna postać ciotki głównej bohaterki. Mieszka piętro wyżej, udziela rad kulinarnych i życiowych, ale pozostaje "wielką nieobecną". Słyszaną, ale niewidzianą. Może dlatego to, co mówi wybrzmiewa inaczej? Ciotka od dwudziestu lat opiekuje się mężem pogrążonym najpierw w śpiączce, a późniejw letargu. W letarg zapadł zaraz potem jak się wybudził ze śpiączki i spojrzał w górę na wirujący wiatrak. Ciotka miała teorię, że ten wiatrak utrzymuje go przy życiu, dlatego kupiła specjalny generator prądu na wypadek gdyby miały być jakieś przerwy w dostawie. I nauczyła się scierać kurz z wiatraka, nie zatrzymując go ani na chwilę. Ciotka miała pewność zarówno co do wiatraka jak i do męża, który w letragu, ze wzrokiem utkwionym w suficie i z pieluchą, która sama się nie zmieniała, ciągle był dla niej najważniejszy na świecie.
To duża sprawa w życiu - zyskać pewność. Często dużo kosztuje, ale warto za nią zapłacić, nawet porażką. Bo, jak mówi stare, hinduskie przysłowie - czasem zły pociąg zawiezie do dobrej stacji.












Brak komentarzy:

Azja 7

  18.04.24. Amman, Jordania https://photos.app.goo.gl/FDR6dJaEBJx3bizk9 https://photos.app.goo.gl/cCUZk5AUfXQjW2ve7 https://photos.app.goo.g...