![]() |
https://photos.app.goo.gl/F4rcuASqcDL82kR48 |
K. ma szerokie horyzonty, jest intelektualistką i wrażliwą erudytką (wiem, to brzmi jak oksymoron, ale w jej przypadku jakoś tajemniczo się splata), więc myślałam, że pyta mnie w ogóle i egzystencjalnie - "co dalej?" - i prawdę mówiąc też bym chciała wiedzieć.
Ale okazało się, że nie; że K. pyta mnie po prostu - gdzie jadę po Nowym Jorku.
Z K. poznałyśmy się na FB i tak, póki co, pozostało. To oznacza, że znamy się z K.
tylko poprzez pisanie - ani razu nie zamieniłyśmy słowa bezpośrednio (taka cicha, ale bezwzględnie przestrzegana umowa), chociaż wiemy jak brzmią nasze głosy (K. ma głos radiowy i uwodzicielski, w przeciwieństwie do mojego piszczącego pokrzykiwania). Ale to nie znaczy, że znamy się słabo - wprost przeciwnie!
Z K. poznałyśmy się na FB i tak, póki co, pozostało. To oznacza, że znamy się z K.
![]() |
https://photos.app.goo.gl/dHf3XVJJ8Qb57uQE6 |
tylko poprzez pisanie - ani razu nie zamieniłyśmy słowa bezpośrednio (taka cicha, ale bezwzględnie przestrzegana umowa), chociaż wiemy jak brzmią nasze głosy (K. ma głos radiowy i uwodzicielski, w przeciwieństwie do mojego piszczącego pokrzykiwania). Ale to nie znaczy, że znamy się słabo - wprost przeciwnie!
Dwa lata temu, przez dwa miesiące (od lutego do końca marca), chyba dla obu nas zupełnie nieoczekiwanie (tak jakoś wyszło), pisałyśmy do siebie CODZIENNIE (SIC!) maile i wystukałyśmy ich, jak skrupulatnie podliczyła K., sto sześćdziesiąt dwie strony A-4.
Wyszła z tego książka, która ocenzurowana straciłaby wszelki sens, a nieocenzurowana światła dziennego ujrzeć nie może.
(o prawie pewnym braku zapału wydawców do jej wydawania nie wspominam, bo i po co?)
Efektem, wcale nie ubocznym, tej wymiany, jest przyjaźń bardzo szczególna - oparta na zaufaniu do tego co piszemy (albo zechcemy napisać) ale i do tego, co jest p o m i ę d z y słowami; nad czym nie do końca panujemy, chociaż na pewno bardziej niż nad mową ciała:).
W każdym razie - wiemy o sobie całkiem sporo, a codzienne aktualizacje stały się nawykiem.
Dlatego K. zapytała mnie - i co dalej?
Napisałam jej, że Boston (Harvard), a po drodze New Haven (Yale), co K. przytomnie skomentowała, że to przecież część Ivy League. I w ten sposób stała się współautorką istotnej korekcji mojej trasy, bo przecież prawie po drodze są kolejne trzy słynne uniwersytety Ligi Bluszczowej. Cała ósemka jest co prawda wciąż na północnym wschodzie, w dużej mierze w stanach Nowej Anglii i mogłabym tam dotrzeć, ale okazało się że musiałam się pośpieszyć z powrotem do Chicago (a dlaczego, to o tym innym razem), więc poprzestałam na tych pięciu.
Tak więc odwiedziłam kolejno: Nowy Jork z Columbia University, New Haven z Yale, Cambridge i Harvard, Princeton w New Jersey i PEN w Filadelfii. Wrażenia? Dokładnie tego się spodziewałam; nobliwie, stylowo, snobistycznie. Całkiem jednak możliwe, że to jest tylko pierwsze i powierzchowne wrażenie i że ta konserwatywna, starożytna fasada, osłania całkiem progresywne treści (tęcze wszelkich rozmiarów i intensywności barw są wszechobecne; odnosiłam wrażenie, że miejsca bez tęczowego "klepnięcia" stają się gorsze z definicji; na uboczu).
Jedno jest pewne - trwają jeszcze wakacje i więcej tam turystów (choć też nie za wiele), niż studentów, więc panuje atmosfera muzeum na świeżym powietrzu. Nie ma jeszcze tego niepodrabialnego, uczelnianego gwaru, który przecież dobrze pamiętam; ba! im dalej od niego w czasie, tym staje się on wyraźniejszy, tym bardziej namacalny...
Zresztą, mówiąc prawdę, zarówno ów gwar jak i sam Uniwersytet Jagielloński (moja uczelnia), a także jego otoczenie w okolicach Plant Krakowskich, mógłby stanąć w szranki z tymi, które widziałam. Przynajmniej pod względem urody miejsca.
Co do prestiżu to możemy się spierać, ale budynki? Uliczki? Młodzież? Miasto Kraków? Absolutnie - spokojnie i bez kompleksów! Jesteśmy wśród najlepszych!
Głównymi jednak bohaterami tej części amerykańskich peregrynacji są dwa miasta - Nowy Jork i Boston.
Może dlatego, że Boston był zaraz po NYC - nie umiem teraz myśleć o tych miastach oddzielnie. Są jak rodzeństwo, z którego każde zrobiło zawrotną karierę, ale też i każde z nich przez "karierę" rozumie zupełnie coś innego. Ich matką jest oczywiście Atlantyk, a ojcem Handel. Poczęły się na skrzyżowaniu ludzkiej żądzy przygody i chciwości. Obydwa stare (lata 30-te XVII w.), założone przez kolonistów,
(Boston przez brytyjskich, osiadłych wcześniej w Salem, NY holenderskich, którzy założyli Nowy Amsterdam i kupili od miejscowych Indian Manhattan za równowartość $1000, ale którzy ustąpili Brytyjczykom - i mamy dalej Nowy ale York na cześć Jakuba Stuarta księcia Yorku),
w obydwu, długo i w bólach, rodziło się poczucie bycia odrębną nacją, za którym przyszło pragnienie samostanowienia i niezależności. Wyrażone w ogłoszonej 4 lipca 1775 r., Deklaracji Niepodległości Stanów Zjednoczonych. Ostatecznie wywalczone krwawo w ciągu ośmiu lat długiej wojny, która przeszła do historii jako Rewolucja Amerykańska. To tam, w tych miastach, rodziła się Ameryka. Ameryka w takim samym stopniu dumna jak i pragmatyczna; która nie pozwala, żeby jej zabierano to, co należy do niej.
(bo przecież tak naprawdę cały spór z Imperium Brytyjskim miał źródło w jego pazerności; w nakładaniu podatków i kontroli finansowej, dla której przebrała się miarka).
W turystycznym Bostonie punktem nr 1 jest tzw. Freedom Trail - cztery kilometry chodzenia po Bostonie śladami znaczących miejsc zarówno dla historii samego miasta, jak i dla historii Ameryki. Wybrukowana czerwoną cegłą, lub namalowana farbą ścieżka, każe zatrzymywać się w miejscach, które prawie niewidoczne w rozmachu współczesnego Bostonu, są tymi, które narysowały dzisiejszą twarz miasta.
Oczywiście - zanim zobaczyłam, to słyszałam - Boston, najbardziej europejskie z miast amerykańskich, klimatyczne, największa na świecie biblioteka publiczna, itd, itp. Dużo opinii.
Dla mnie Boston to zamożny i solidny brat Nowego Jorku. Jak popatrzysz w niebo, to widzisz ten sam schemat i tę samą konieczność - stare wita się z nowym. Wieżowce w towarzystwie wież starych kościołów, czerwień cegieł w otoczeniu chłodnego błękitu szklanych ścian.
W Nowym Jorku jednak to nowe, oswaja stare. Zagarnia. Nie chcę powiedzieć - wypiera, bo nie wypiera; to jest raczej starość zastygnięta w czasie. Nowy Jork zatrzymuje to, co w starości może być piękne. Jak w pomarszczonej twarzy starej kobiety, która zobaczona okiem artysty staje się jedyna i niepowtarzalna.
W Bostonie nie zobaczyłam tej nowojorskiej nie-dosłowności i przewrotności piękna. W Bostonie przede wszystkim zobaczyłam zamożność. Miejscami przechodzącą w przepych. Jeździłam trochę po mieście (a to szukając parkingu, a to noclegu), nie tylko po Down Town; wszędzie czysto, porządnie, zadbane w detalach. Mosty jako wielopiętrowe arterie, podziemne obwodnice, system miejsc parkingowych, (szukałam odpowiedniego po nauczce dnia pierwszego, kiedy stanęłam w podziemnym parkingu w centrum miasta z wejściem ze szkła, nierozważnie nie pytając o cenę, no i dostałam nauczkę - $40 za dwie godziny!)
pomniki, skwery, place, zabytkowe kamienice i kościoły - wszystko krzyczy: stać nas na taki wygląd! Stać nas na jeszcze więcej!
Chcę powiedzieć jasno - Boston jest imponujący i trudno, żeby nie robił wrażenia. Wracałam do niego trzy dni pod rząd i ciągle mi było mało.
Boston pyta - co jeszcze dla ciebie mogę zrobić? Nowy Jork mówi - jak chcesz ze mną być, to musisz mnie pokochać takim jakim jestem. Boston wspiera, Nowy Jork stawia warunki. Dlatego nazwałam Nowy Jork nonszalanckim i kapryśnym; jak Audrey Hepburn w "Śniadaniu u Tiffany'ego".
No; ale gdybym miała wybierać gdzie zamieszkać to ani w jednym, ani w drugim. Jakby ktoś już bardzo nalegał, żebym jednak wybrała (i została) to bym powiedziała, że w Ameryce mogę mieszkać w jednym miejscu - w stanie Maine. Jak Stephen King!:)
A już miałam odpuścić! Po tym jak z piątku na sobotę nie mogłam znaleźć żadnego noclegu poniżej $300 za noc, na co zdecydowanie mnie nie stać, byłam bliska machnięcia ręką. Ostatecznie jednak uciekłam się do starej i wypróbowanej metody - noclegu w aucie.
(z małą modyfikacją w postaci spania z nogami na kierownicy, co bardzo polecam! Ponieważ rest area była w lesie (dodatkowy bonus), to rano oprócz ptaszków obudził mnie leśniczy z piłą. Pozdrowiliśmy się grzecznie)
Te kilka rześkich, porannych godzin spędzonych w stanie Maine potwierdziło książkowe wyobrażenia - jest spokojnie, zielono i cicho. Ludzie kupują poranne gazety, piją kawę przed sklepem i przybijają piątkę radośnie. Jest tak jak powinno być:).
Czas się zatrzymał i wszyscy bardzo się starają, żeby nie odchodził za daleko. Spore pieniądze, które dyskretnie, acz koniecznie wspomagają ten cel, tracą swoją krwiożerczość; stają się potulne i skore do wydawania...
Tuż przed Covidem miałam krótki epizod witania się z gąską w ogródku; otóż pewna stara pani, spędzająca lato w posiadłości w Martha's Vineyard (wyspa w stanie Massachusetts mająca opinię najbardziej ekskluzywnej w Ameryce, z posiadłościami tych najbogatszych z rodziną Kennedych włącznie), która w wieku lat 94 zajmowała się inwestowaniem na giełdzie bardzo intensywnie; tak intensywnie, że rodzina drżała o każdy jej krok i oddech, otóż ta pani (nie mająca prawa jazdy, a lubiąca podróżować), zaproponowała, żebym jej potowarzyszyła.
Z gąską ostatecznie się nie przywitałam z powodu Covidu, ale w Maine, szczególnie dotkliwie tego pożałowałam. Bo to bardzo zbliżone klimaty. Przynajmniej na pierwszy rzut oka, bo na drugi (rzut) zwykle wszystko inaczej wygląda.
Ale to another story jak mawiał mój stary Bernard.
Zahaczyłam jeszcze o Filadelfię i, co prawda już po zamknięciu ekspozycji (nie znalazłam miejsca do parkowania na czas), ale udało mi się zobaczyć "serce Ameryki" czyli miejsce podpisania Deklaracji Niepodległości z 4 lipca 1775r.
Takie miejsca to jest przede wszystkim ŚWIADOMOŚĆ tego, gdzie się jest. Bez niej Independence Hall byłoby sporym, choć nie największym placem, ze skromnym budynkiem pośrodku.
To świadomość miejsca sprawia, że ludzie pielgrzymują tam z różnych stron kraju i doświadczają niekłamanego wzruszenia, którego byłam świadkiem (już po zamknięciu!:) Pomyślałam sobie wtedy, o tej granicy nazywania; kiedy te same reakcje raz są nazywane patriotyzmem, raz nacjonalizmem. I o tym, że nie ma właściwie jasnych kryteriów, które by tę granicę wytyczały bezspornie. Pewnie dlatego duża dowolność panuje wśród nazywających.
Ze szkodą dla nazywanych...
Wisienką na torcie była Niagara Falls (miasto) i sama Niagara. Wygięłam w nieco ostrzejszy łuk drogę powrotną do Chicago (który kosztował mniej więcej 500 km extra) i stanęłam w strugach wody Niagary. Całkiem dosłownie. Skorzystałam z możliwości płatnego ($25) przemoczenia odzieży w wodach najsłynniejszego wodospadu Ameryki. Odczułam satysfakcję zbliżoną do uczucia dobrze spełnionego obowiązku i to mi musi wystarczyć:)
Trochę bardziej serio - było warto. Nie tylko z powodu wodospadu (chociaż też oczywiście), ale całego komercyjnego zamieszania wokół niego. Dzień w dzień, od wielu lat, tłumy zapełniają parkingi i łodzie, fotografują się "na tle" i nie tylko, krzyczą, kiedy huragan zwiewa im nakrycia głów i zmoknięci wystawiają twarze do słońca.
Ja też tak robiłam, choć miodu ni wina nie piłam:)
A to dopiero początek...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz