środa, 22 września 2021

Moja Asia

Chicago ma dla mnie Asi twarz. 
https://photos.app.goo.gl/ERpPYTYaPdWmzZvX9
Nie jestem pewna czy to jest komplement (zależy od dzielnicy i pogody) dla Asi, ale dla Chicago z całą pewnością.
(zresztą; i tak po prawdzie; Chicago jest mocno umownym terminem w tym skojarzeniu i nie występuje ani w jej, ani w moim (byłym) adresie). Tak więc, żeby nie wchodzić zbyt głęboko w urbanistyczno-adresowe meandry, powiem, że bez Asi nie byłoby mojej Ameryki.- No to by nie było - powie ktoś - twoja Ameryka, twoja sprawa. Światu (powie ktoś) twoja historia jest do niczego niepotrzebna; świat ma miliony innych, podobnych lub ciekawszych (bądź nie) i bez twojej znakomicie się obejdzie.
- To prawda - powiem ja - obejdzie się. Ale ona JUŻ jest faktem, już się wydarzyła. Już JEST kroplą w rzece rozmaitych ludzkich losów i dokłada się w mikroskopijnym wymiarze do tego, żeby ta rzeka płynęła. Aczkolwiek nie sama historia jest ważna, ale przestrzeń ludzkiej, bezinteresownej życzliwości, która sprawiła, że mogła się wydarzyć.
Taak... kontekst się liczy proszę państwa; nie sam dramat:)
No bo cóż;
odebrała mnie z lotniska O'Hare, prawie 8 lat temu (trochę wkurzona długim czekaniem, bo mnie z kolei w bagażu znaleźli zeszyt z przepisami kulinarnymi, który wywołał burzę i dwie godziny puf! - wyparowało po prostu), zapakowała do auta i bez ceregieli włożyła w swoją amerykańską codzienność.
- Victor! Victooor! Are you at home? - najmłodszy syn Asi (Victor) był w ostatniej klasie primary school (dziś kończy college), kochany i niesforny, z zadatkami na pożeracza damskich serc (sprawdziło się), którego szukała nieustannie po wielkim domu.
Nie pamiętam czy go w końcu ( w ten pierwszy dzień) znalazła; pamiętam natomiast, że usadziła mnie za kuchennym stołem (to już było moje miejsce przez kolejnych 8 lat), nakarmiła (jest mistrzynią i pasjonatem kuchni), napoiła, pokazała gdzie pokój, szafa, łazienka - słowem: "Welcome Home ".
A znałyśmy się wtedy raptem od miesiąca. Poznały w Polsce, u wspólnych przyjaciół. Ja, już wtedy, oczywiście, Amerykę jako taką, miałam zaplanowaną, ale w zupełnie innej i powiedzmy sobie szczerze, takiej sobie scenerii. Więc pytanie (i prośba zarazem) czy przypadkiem ona by nie była tak dobra.. i skłonna zarazem...itd. itp. było w takim samym stopniu desperackie, co bezczelne ( żeby nie owijać zanadto w bawełnę).
A ona, jak to ona:
- No pewnie! Dlaczego nie?! Chłopaków nie ma póki co (dwaj starsi już zaczęli studenckie kariery w innym mieście), więc miejsca dosyć.
To już? - pytałam sama siebie - załatwione? Takim jednym "no pewnie!"?. Więc można tak? Bez tych podchodów, pryncypialnego poklepywania, bez tej łaski świadczenia życiowej przysługi?
To była pierwsza amerykańska lekcja, którą mi dała Asia - w poprzek wszelkim i polskim i amerykańskim schematom. I wszystkie inne lekcje, w gruncie rzeczy, były podobne.
Czy zatem Asia ma wady? - pytam siebie teraz i pytałam wielokrotnie. No pewnie, że ma. Chociażby taką, że wie o swoich zaletach i trudno ją zaskoczyć:)
Ale z wadami, to jest trochę tak, jak z patrzeniem w krzywe zwierciadło, albo jak z medalem, który ma dwie strony. Z jednej cyferki, z drugiej literki, ale to ciągle ten sam medal! Bo ważny jest kruszec, z którego jest zrobiony i ja na tym kruszcu się głównie skupiam.
(Asia zresztą uwielbia szlachetną biżuterię. Ma sporo i pięknej. Miałam kiedyś okres (bo nie jest to moja permanentna pasja) kupowania kolczyków (kiedy sobie uszy celowo podziurawiłam) i różnych innych ozdób, w cenie średniej około $10 za sztukę i spotykało się to z pełną dezaprobaty miną Asi. Miną podkreślam, bo Asia jest powściągliwa w swych opiniach...:)
No więc powracając do kruszców - Asia jest cała ze złota. Ale nie na podobieństwo króla Midasa - oj nie! Co prawda wszystko się pod jej ręką w złoto zamienia, ale łatwo od tej ręki odkleja. Bo Asia jest szczodra. Zdumiewająco szczodra. 
(dobrze, że ma męża zakochanego nieprzytomnie, który kiwa głową w zadumie i mówi: "Aszia jest kochana i mądra. Lubi wydawać i rozdawać, ale to chyba dobrze prawda?")
Zapamiętam ją biegającą - po schodach, wokół kuchennej wyspy, po ogrodzie; przepędzającą szopy, które mają słabość do jej warzywnego ogródka i jeszcze wkładającą ołówek w środek zawiniętych na karku włosów w taki sposób, że zostawał tam przez następnych dziesięć minut. Potem wypadał i znowu musiała go wkładać.
I te jej namiętności! - rodzina, klejnoty, kosmetyki i garnki. Kolekcja patelni, z których każda była "najlepszą inwestycją ostatnich paru lat", rondle, miski, noże i mieszaki rozmaite - baza alchemii jej kuchni i narzędzia czarodziejki. Opierałam się dzielnie, ale i uległam parę razy - płynie więc do Polski komplet garnków, noży, a nawet różowa sól.
Wątpię czy je godnie wykorzystam, ale na razie o tym nie myślę.
Mam ją odwiedzić w przyszłym tygodniu i to będzie już ostatni raz.
Ostatni raz napijemy się pewnie wina z monstrualnie wielkich kieliszków (pół butelki z jednego rozlania), może przygotuje zapiekankę ziemniaczaną z boczkiem i kiszoną kapustą, wyjdziemy na deck jeśli będzie ciepły wieczór. Rano dostanę owsiankę z orzechami, kawę i proszek od bólu głowy. Powiem:
- dziękuję Asieńko. No to trzymaj się i do zobaczenia w Polsce
A ona odpowie:
- pa kochanie. Uważaj na siebie i jeszcze mam tu coś dla ciebie pysznego.
I wyciągnie skądś jakiś przysmak, bo zawsze tak robi. Bo ma wielkie serce i ściśnięte gardło. I nie używa wielkich słów. Ale robi w życiu wielkie rzeczy - sprawia, że ludzie ją kochają.
Dziękuję Asiu za te lata. Byłaś mi domem.

2 komentarze:

Agnieszka pisze...

W koncu moge przykleic twarz do twoich opowiesci o ASI!
Mialas szczescie spotykajac ja na swojej drodze.

blogewkip.blog.com pisze...

No właśnie! jesteś żywym dowodem, że moja wdzięczność jest nie-udawana:) Spotkałam więcej takich życzliwych duszyczek i zaliczasz się Agnieszko do nich, za co jeszcze raz dziękuję!

Azja 7

  18.04.24. Amman, Jordania https://photos.app.goo.gl/FDR6dJaEBJx3bizk9 https://photos.app.goo.gl/cCUZk5AUfXQjW2ve7 https://photos.app.goo.g...