https://photos.app.goo.gl/2sKTB5bfGGy2v9TZA
Od ośmiu amerykańskich lat nie byłam w domu sama.
Jakoś szczęśliwie umykało to mej uwagi aż do dzisiaj, ale to nie pierwszy raz, kiedy mój własny refleks wprawia mnie w rozpaczliwe osłupienie. Mogłabym zawalczyć o miejsce na podium w konkursie na ślimacze tempo. Chociaż ma to i dobre strony, bo w przypadku powyższym, dopiero teraz się połapałam, że przez osiem lat byłam zawsze i niezdrowo w zasięgu KOGOŚ; być może refleks szachisty uratował mnie przed tragedią egzystencjalną.
A tak - proszę bardzo; jestem sobie w nowocześnie urządzonym wnętrzu domu na Brooklynie, w rodzinie od pokoleń plastycznie uzdolnionej (czego dowodów pełno wokół)- czyli u Agnieszki i Jacka; jestem dla niej ciotką z drugiego rozdania, ale zarówno ona sama tudzież we dwójkę z Jackiem, to ludzie zdecydowanie rozdania pierwszego; tego najbliżej serca i życzliwości.
Pierwszy i niezapomniany tydzień spędziliśmy razem, ale gospodarze wyjechali do Polski na wakacje i zostawili starą ciotkę na włościach. A ta (czyli ja) ofertę oczywiście złapała jak michę miodu i tym sposobem rezyduję w Nowym Jorku.
To jest moja druga wizyta w tym mieście; byłam ciekawa własnych wrażeń - czy pozostaną tymi sprzed trzech lat, czy jednak coś się zmieniło?
I prawdę mówiąc, co do samego miasta jeszcze nie wiem, ale z całą pewnością perspektywę całej wizycie narzuca kontekst nowojorskiej rodziny Polaków, którzy wylądowali tutaj jako bardzo młodzi ludzie i którzy niekoniecznie od razu poczuli się u siebie. Pewnie dlatego Nowy Jork tym razem nabrał dla mnie znaczenia nie tylko miejsca, w którym są place i budynki będące turystycznym elementarzem, ale również miejsca, w którym żyją ludzie. I o tym bym chciała trochę poopowiadać. No i jeszcze druga, ważna perspektywa - pożegnania. Z krajem, ludźmi, miastami, krajobrazami. Prawdopodobnie już tu nie wrócę, więc wszystko nabiera waloru "ostatniego razu" - jest wyraziste i w "różowych okularach" równocześnie.
Jedziemy z Agnieszką do Queens. Ona cała spięta - za kilka godzin odlatuje ich samolot, a ona musi odebrać leki z apteki, wpaść po wyniki testów Covid, przygotować szybki lunch i wymalować paznokcie. Agnieszka zapomina, że przyjechałam z równie zatłoczonego Chicago i ciągle krzyczy: UWAŻAJ!!!, a ja za każdym razem podskakuję, nie wiedząc o co chodzi, bo ewentualny problem dopiero majaczy na horyzoncie, ale i tak zdąży mi powiedzieć:
- O, tutaj, widzisz ten dom w uliczce po prawej stronie? - nie widzę bo prowadzę, a domów wokoło jak na złość sporo, ale to nie ma znaczenia. Większe znaczenie ma to, że mieszkali tu całkiem długo. Chcieli kupić ten dom, który mi pokazywała (a którego nie dostrzegłam), ale był za mały i nie miał garażu.
- Na Queensie fajnie się mieszkało. Jakoś szerzej i czyściej; mieliśmy park w pobliżu i dobre szkoły niedaleko.
Spędziliśmy razem kilka długich, gadających wieczorów, podczas których usiłowaliśmy wzajemnie wypełnić luki dziesięcioleci wzajemnej o sobie niewiedzy. Tak głębokiej, że, wstyd się przyznać, zapomniałam, że dziecko kuzyna (taty Agnieszki) mieszka w NYC i podczas pierwszego tu pobytu, ryzykowałam życie, mieszkając też w Brooklyn, ale w najbardziej niebezpiecznej jego części.
Wracając jednak do dobrych szkół i wieczornych rozmów - wybór szkoły dla dzieci to było to rozdroże, przed którym obydwoje stanęli po czteroletnim pobycie w Polsce całą rodziną.
- Całkiem poważnie zastanawialiśmy się czy nie osiąść w Polsce. Dzieci miały dziadków, podwórko, trzepak i przyjaciół, z którymi chodziły same po ulicach, wynajmowaliśmy dobre mieszkanie, pracowaliśmy i zaczęło być nam dobrze w Polsce. Ale wiesz co zaważyło? - pyta mnie Jacek.
-No co? - naprawdę jestem ciekawa.
- Ano to, że co ja moim dzieciom powiem za dziesięć lat. Kiedy dotrze do nich skąd przyjechały i że droga z powrotem za te dziesięć lat, będzie dla nich znacznie dłuższa niż w chwili, kiedy Maks (starszy brat Maji) miał pójść do szkoły. Nie chciałem żeby Nowy Jork był dla nich utraconym rajem.
No cóż; patrząc prawdzie bardzo prosto w oczy (bez taniej, narodowej megalomanii), trudno nie przyznać mu racji. Zwłaszcza będąc bogatszym o wiedzę jak potoczyło się dalsze życie. Maks i Maja - obydwoje bardzo plastycznie utalentowani (Agnieszka i Jacek to para sweet heart z tarnowskiego liceum plastycznego, a potem na dokładkę również ze wspólnie odbywanych studiów plastycznych);
Maks obronił dyplom w renomowanej Cooper Union i chce zająć się architekturą, Maja z kolei ukończyła Purchase College i obydwoje pierwsze wernisaże mają za sobą. Agnieszka twierdzi, że Maja już "ma swój pędzel" a do tego artyści dochodzą przecież latami....
Czy spełnią się ich zawodowe marzenia? Czy rzucą na kolana artystyczny świat NYC ?
(czyli artystyczny świat w ogóle, bo to przecież w NY wszystko w artystycznym świecie się zaczyna)
Trudno powiedzieć. Ale pierwszy szczebel dostali za darmo. Z Tarnowa byłoby im znacznie trudniej.
No więc jeździmy po tym Queensie, Agnieszka krzyczy, ja podskakuję, ale po godzinie przywykamy wzajemnie do siebie i zaczynam się rozglądać wokół. Queens przypomina mi Chicago. Nie Down Town oczywiście, ale to niskie, parterowe i niezbyt urodziwe Chicago, które przy całej swej siermiężności pozostaje jednak czyste, a ulice, w porównaniu z Nowym Jorkiem, a Brooklynem w szczególności, szerokie i równe.
(Nowy Jork jest słynny z worków ze śmieciami na ulicach; w Chicago, dzięki nowej zabudowie - w ciągu dwóch dni w roku 1871 miasto spłonęło doszczętnie i trzeba było zbudować je od nowa, więc przytomnie pomyślano o rosnących górach śmieci i konieczności ich usuwania, w postaci alejek pomiędzy domami - więc Chicago pozostaje miastem, pod tym względem na pewno, Nowy Jork przewyższającym. )
No i tak to; ten chicagowski Queens jest dla mnie nieco nudnawy i wolę egzotyczny Brooklyn .
(egzotyczny to trochę określenie na wyrost; Brooklyn, będąc większym niż Warszawa, jest wszystkim po trochu, ale ponieważ mieszkałam tu dwa razy - raz osiem, raz dziesięć dni - to poczuwam się do patriotyzmu lokalnego).
Agnieszka i Jacek ostatecznie porzucili Queens i kupili kilka lat temu dom na Brooklynie. Stary (z początku XX wieku), ale nie ten najstarszy; te najstarsze, w historycznej i zabytkowej części Brooklynu, nazywane brownstones (od kamieni piaskowych używanych do ich budowy) i znane z licznych filmów gangsterskich i ogólnie filmów amerykańskich, są najpiękniejsze i najdroższe. Nie wolno przy nich nic majstrować na zewnątrz, natomiast wnętrza bywają szczytami nowoczesnej perwersji. Agnieszka zaprowadziła mnie kiedyś do jednego z nich, będącego w posiadaniu jej przyjaciół, więc wiem mniej więcej czym się taki dom je.
Ich jest skromniejszy i ma tę zaletę, że można go obrabiać z każdej strony. Z czego, jako rodzina wysoce artystycznie i estetycznie uwrażliwiona, korzystają w całej pełni. Wyburzyli prawie całkowicie wszystkie ścianki niezliczonych klitek (spędziliśmy jeden z wieczorów na oglądaniu zdjęć tego "co było" - tego co ma być jeszcze nie ma, ale przecież na tym polega cała frajda w życiu, czyż nie?)
i w efekcie, prosto z ciasnej, brooklińskiej ulicy, wchodzi się do otwartego wnętrza, w którym wszyscy się widzą i słyszą (póki co przynajmniej). Jest tak przestronnie, że bez problemu rozkładałyśmy z Agnieszką maty do ćwiczeń codziennych obok siebie...
- A właściwie to gdzie się dzieci urodziły? - pytam któregoś wieczoru, kiedy przeglądamy albumy (sic!) ze zdjęciami. Przytargała je z górnego piętra i razem nurkujemy z lubością w przeszłość. Najgłębiej, na samym dnie, były moje dwa zdjęcia, kiedy jako najmłodsze dziecko w rodzinie robiłam za maskotkę na ślubie jej rodziców. Bez fałszywej skromności powiem, że byłam słodka. W marynarskim mundurku, z białą kokardką we włosach i oczywiście w białych rajtuzkach z krokiem w okolicach kolan (moda wraca) - no po prostu sama słodycz!
- No więc gdzie się dzieci urodziły - tu czy w Polsce?
- Nie! No gdzie w Polsce! Obydwoje tutaj! Maks zaraz na drugi dzień po urodzeniu zrobił się piękny i cały cute, więc mu szybko wybaczyłam, że przyszedł, a ja jeszcze nie byłam gotowa... Przecież widzisz - pokazuje na albumy - jakie my tu życie prowadziliśmy
(widzę; w albumach setki zdjęć z miliona imprez - miliona, bo na każdym ona inaczej ubrana i skład ludzki też różny)
no więc trochę się bałam. Ale...no wiesz, Maks był śliczny, wszyscy go chcieli zobaczyć, więc braliśmy go ze sobą. Nie było źle. Maja się zjawiła zaraz potem i najpierw byłam przerażona, ale potem się okazało, że nawet dobrze - nie zdążyłam zapomnieć jak się robi zupki. Tak, obydwoje się tu urodzili.
No i tak; z papierami też się nam udało, bo Jacek zaraz na początku poszedł do swojego pracodawcy i przekonał go, że jest niezastąpiony i że w związku z tym on (pracodawca) powinien go (Jacka) sponsorować. I tak się stało. I dlatego był możliwy wyjazd do Polski na cztery lata. Obroniłam się na anglistyce, jako drugi fakultet i o pracę nie było ciężko. To były dobre lata.
Wrócili pod koniec lat 90-tych. Znali miasto, jego tempo, wiedzieli do czego tęsknią, ale równie dobrze wiedzieli z czym będzie pod górkę. I w gruncie rzeczy zaczynali z tym miastem romans numer dwa.
- Byłaś przy WTC? - pyta mnie Agnieszka, zaraz pierwszego wieczoru. Bo jak nie to możemy się razem wybrać. Jeszcze tam nie byłam.
Ja byłam i nie chcę iść po raz drugi. Agnieszka opowiada o tym dniu, który się zaczął zwyczajnie.
- Ja byłam daleko, ale Maksa przedszkole było może nie blisko, ale w okolicach. W każdym razie zrobiło mi się słabo. Nie miałam jeszcze komórki.... no; działo się. W ten dzień i potem. Latami nie mogłam patrzeć w tamtą stronę.To chyba wtedy poczułam, że jestem stąd. Na dobre i złe. Poczułam że to miasto jest moje.
To już było dawno. Kilka dni temu. Te nasze rozmowy. Jestem już dziesiątki tysięcy kroków, setki kilometrów, kilkadziesiąt zdjęć "must see" - dalej. Oni polecieli prosto do Polski, dzieci zahaczyły o Paryż i Luwr, a ja pojechałam dalej na północ. Jestem w Bostonie i jeszcze chwilę zostanę. Bardzo mi się podoba, ale to już inna historia. Patrzę na elegancki Boston, snobistyczne Cambridge, rozmyślam o zaśmieconych ulicach NYC i usiłuję dociec co jest grane z tym miastem. Skąd to w nim upodobanie tak wielu ludzi, dla których New York, bez żadnej apelacji, to stolica świata.
Tym razem większość czasu poruszałam się po nim sama; subwayem, autobusami, własnym samochodem;
(w dzień odlotu robiłam za osobistego kierowcę, najpierw Agnieszki, potem całej rodziny odwożąc ich dwójkami na lotnisko)
w Nowym Jorku jeździ się jak wszędzie w dużych miastach: używając klaksonów, łamiąc przepisy, obmacując się zderzakami bezwstydnie. Ale zauważyłam, że w NY jest odrobinę inaczej - dostaniesz wycisk i środkowy palec w górę jak zrobisz coś głupiego (na przykład pojedziesz pod prąd - dla nieuwagi nie ma tolerancji), ale jak zmienisz pas na ten biegnący w odwrotnym kierunku i to w dodatku na środku zatłoczonej ulicy, czego oczywiście robić nie wolno, ale znalazłeś parę sekund wolnych na zmianie świateł - wtedy wszyscy ze zrozumieniem poczekają. No comments.
Myślę, że NYC jest nonszalancki. W taki sposób jak nonszalancką była Audrey Hepburn w "Śniadaniu u Tiffany'ego".
Niepraktyczna i bałaganiarska, w tanim kapeluszu, ale dama w każdym calu, delikatna, ale znająca życie od podszewki - takim zobaczyłam Nowy Jork TYM razem.
A następnego nie będzie...
2 komentarze:
O ty moja Marysiu/ Ewo!
Tak pieknie opisalas Nowy York i nas. Niechcaco zrobilismy sie bohaterami twojego blogu o czym nie mialam pojecia i mam nadzieje Jacek jakos sie z tym pogodzi bo on sobie ceni prywatnosc.
Milo sie bylo zobaczyc poprzez czyjes oczy i to nasze niepokorne miasto.
Teraz juz sie mozesz czuc rownoprawna nowojorka bo pobylas troche. Jedyna korekta do twojej opowiesci to te domu ktore pokazywalam ci na Brooklynie nazywaja sie “ brownstones” od kamieni piaskowych uzywanych do ich budowy. Tudor to raczej budynek spotykany na Queens w okolicach Forest Hills i Jamaica Estates.
Dzieki za przemile towarzystwo i twoja uczynnosc. Stalas sie dla nas inspiracja I czekamy niecierpliwie na dalszy ciag twoich podrozy!
Xoxo
Agnieszka
Dziękuję za sprostowanie i zaraz poprawię. Muszę zatem udać się śladem Tudorów na Queens ale chyba wirtualnie:) A bohaterami jesteście i nic na to nie poradzę i w myślach tak zostanie. Jedynie wpis mogę usunąć, ale Was ani rusz:)
Ściskam mocno i do usłyszenia!
Prześlij komentarz