czwartek, 23 września 2021

Buty

Zawsze było tak, że "czegoś brakowało", że "coś by się przydało";
https://photos.app.goo.gl/K8NnXJpYUxEYCPLw5
jedno było z tej, drugie z innej parafii.
  
Jakość ustępowała ilości, a ta ostatnia miała kompensować braki obiektywne czyli podażowe. Co prawda determinacji nie brakowało, ale ograniczenia zdolności nabywczej, tudzież ogólne ograniczenia w zakresie optymalnej selekcji, czyniły sprawę może nie beznadziejną, ale od ideału daleką.
O czym mowa?
Oczywiście o ciuchach!
Od dzieciństwa były ważne. Te pierwsze (jak na ten przykład amerykańskie sukienki na fiszbinach, "ciuchowe", z paczki) były po stronie mamy i budziły zachwyt rodziny i koleżanek. Na rodzinie zależało mamie, na koleżankach mnie, więc wszystko szło w miarę gładko. 
Usamodzielnienie przyszło w postaci czerwonego płaszcza ze skaju z Pewexu, kupowanego z tzw. metra, uszytego przez panią Stasię, która podczas przymiarek mawiała: "Niech się nie kręci i niech stoi prosto. Jak się będzie garbić to wyjdzie nierówno". Płaszcz był długości maxi (sięgał prawie do ziemi), typu trencz, w komplecie z czapką z daszkiem i butami typu pończocha (szał w latach 70-tych). Wszystko szyte na miarę, z tego samego skaju z Pewexu.
Co ciekawe pamiętam odcień czerwieni i różne detale (na przykład to, że skaj był miękki, cieniutki i bardzo błyszczący), ale nie pamiętam jak wyglądałam - taka spowita w czerwony skaj od stóp do głów.
Całkiem możliwe, że nastąpiło - jakby powiedziała K. - wyparcie; biorąc pod uwagę, że miałam wtedy 14 lat i byłam dziewczynką raczej pulchną, to w/w wyparcie miało jak najbardziej realne uzasadnienie. Jakkolwiek by nie było - buty się szybko popruły, czapka się nie nadawała do noszenia bo daszkiem trącałam wszystkich dookoła, więc ostał się płaszcz. 
I chyba nie na długo.
A potem? No cóż; wbrew pozorom dużo ciuchom zawdzięczam. Były pierwszym kluczem, początkowym narzędziem budowania siebie we własnych oczach. 
Kupowałam bluzki szyte z materiału na ścierki, farbowane w herbacie, oraz spódnice z pieluchowej tetry - wkładałam te cuda na siebie i natychmiast czułam w sobie hippiskę! 
Kostium z szarego tenisu (wchodził w skład studenckiej odzieżowej wyprawki) i buty na obcasie pomagały poczuć, że mam prawo do przemierzania krakowskich, wielkomiejskich ulic (co prawda, obraz krakowskiej elegantki był niespójny, bo na pierwszym roku mieszkałam daleko i rankiem zabierałam ze sobą uposażenie całodniowe, wliczając w to łyżwy na wuef - z szarym tenisem komponowały się tak sobie).
Kożuch do ziemi z wielkim kołnierzem, w którym ważyłam 100 kilo, buty od szewca na Sławkowskiej, o którym szła fama, że był szewcem królowej Elżbiety, no a buty od niego kosztowały mnie egzystencję o chlebie i wodzie przez miesiąc i pół; no i te wszystkie ciuchy, które donaszałam, nie trafiając z zakupami do mojego butiku.
Tak; ciuchów było dużo, choć ciągle za mało.
W Ameryce na plan pierwszy wysunął się ich terapeutyczny charakter. Zjawisko szeroko znane i opisane, w potocznym angielskim określane mianem "retail therapy". Najogólniej rzecz ujmując, jego istotą jest wchodzenie do sklepu z ubraniami przed południem, a wychodzenie z niego o zmroku. Ta metoda naturalnie podlega rozmaitym korektom; można postawić na częstotliwość odwiedzin i wtedy dobrze jest mieć jeden, ulubiony, albo przeciwnie - wstępować do sklepu (najlepiej typu galeria handlowa) raz na jakiś czas, ale z pełnym oddelegowaniem zarówno czasowym jak i emocjonalnym. Pomiędzy skrajnościami oczywiście istnieje wiele niuansów.
W moim przypadku byłam elastyczna i stosowałam naprzemienność w zależności od okoliczności tzw. obiektywnych, ale jedno było constans - KONSEKWENCJA. Tutaj nic sobie nie mogę zarzucić i być może w ten sposób ocaliłam swoje zdrowie psychiczne. Nawet nie "być może" - jestem o tym mocno przekonana.
Niestety - terapia ma skutki uboczne w postaci asortymentów idących nie w sztuki, ale dziesiątki. Wysłałam do Polski osiemnaście pudeł typu X-Large głównie z ciuchami właśnie. W warunkach mody, która się nie zmienia (przecież nierealnych), wszystkiego jest na pokolenia; samych butów ponad setka. To się nadaje na kolejną terapię, ale pomyślę o tym po powrocie.
Póki co mam spakowany plecak, a w nim tylko trzy pary butów, które mają wystarczyć na kolejny rok. Jeżeli się uda to wrócę zdrowa.














Brak komentarzy:

Azja 7

  18.04.24. Amman, Jordania https://photos.app.goo.gl/FDR6dJaEBJx3bizk9 https://photos.app.goo.gl/cCUZk5AUfXQjW2ve7 https://photos.app.goo.g...