11.10. poniedziałek wieczór, Estanada
No tak. Drzwi zatrzaśnięte, ale z hukiem, który mnie ogłuszył na dobrą chwilę. Właściwie całą sprawę powinnam wstydliwie przemilczeć, ale jak wszyscy to wszyscy. Babcia też.
Wpół do siódmej rano zameldowałam się na granicy w Tecate.
(Nie wiem czy wspominałam, że mam w planach podróż wzdłuż Pan American - najchętniej przez Meksyk, Łacińską, na sam dół do Ushaia, ale realnie, to tak daleko jak się da. Zbaczając po drodze to tu, to tam)
No więc na granicy (według podpowiedzi podróżników) miało być tłoczno i gorąco, a było pusto i zimno. Jako pierwsza stanęłam w szyku, choć trochę z boku, i czekam. Bok był jeszcze w Ameryce, ale cała paperwork wokół auta, już w Meksyku - czyli 30 metrów dalej. No i powrót do auta, okazał się powrotem do Ameryki, co w moim przypadku nie wchodziło w grę, o czym poinformował mnie niegrzeczny choć młody, amerykański pogranicznik.
- Tell me what am I supposed to do now? - pytam z autentyczną rozpaczą, podszytą paniką
-I don’t know; just live your life. Now in Mexico - wyjaśnił prosto i dobitnie.
I to by było na tyle proszę państwa. Świat bez granic to fikcja - są wszędzie; cienkie i ostre jak żyletki.
Ostatecznie zrobiłam deal, mam nadzieję z właściwym człowiekiem, który będąc szczęśliwym obywatelem dwóch krajów, przeprowadził auto przez granicę, podczas gdy jego koledzy mnie cucili i częstowali wodą.
W miarę przytomna (ale tylko w miarę) pojechałam dalej. Była dwunasta w południe.
Od kilku lat należę do fb grupy - Stowarzyszenia Pan American. Postują zarówno ludzie, którzy podróżują, jak i ci, którzy tam mieszkają. Wymieniają doświadczenia. Czytam o czym piszą; czasem zapisuję. W ten sposób trafiłam na ludzi, którzy prowadzą rancho (Baja Rancho la Bellota ) kilkadziesiąt kilometrów od Tecate i zapowiedziałam się u nich jeszcze wczoraj. Problem w tym, że to rancho okazało się takim prawdziwym - z białymi krowami, w górach, gdzie docierają auta z napędem tylko na cztery koła.
A właściciele to amerykańskie małżeństwo z San Diego, którzy mieszkają w Meksyku, prowadzą rancho, ale mają również dwa domy w Ensenadzie (duże miasto nad Pacyfikiem, z dużą ilością winiarni i producentów wina).
( a w ogóle Tecate i Ensenada to Płw. Kalifornijski - do wczoraj znany mi tylko ze zdjęć, ale z rodzaju tych must see)
- My podróżnicy musimy sobie pomagać- powiedziała mi Carolyn, kiedy dałam jej znać, że wymiękłam na niemal ostatnim, ale jednak, pagórku.
Zgarnęła mnie z drogi, ulokowała w jednym ze swoich domów, wytyczyła trasę po półwyspie, napisała listy polecające do przyjaciół po drodze i obraziła się kiedy zapytałam o cenę usługi;)
Domem opiekuje się Cony, która oczywiście nie mówi po angielsku, więc uczy mnie hiszpańskiego:)
No i mam w planie po drodze gdzieś zahaczyć o jakąś szkołę ekspresowej nauki hiszpańskiego:)
Tak więc, zgodnie z sugestią pana pogranicznika, I live my life in Mexico.
Swoją drogą -jaki mógłby być dalszy ciąg historii polskiej emerytki, która zostaje wrzucona w Meksyk ze szmacianą torebką, w singlowych częściach garderoby dalece niekompletnej, ale z ważnym paszportem. Bez samochodu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz