15.10. San Ignacio, Baja Sur, 7 rano, po drugiej nocy spędzonej w hotelu
Złapała mnie infekcja pęcherza. Kupiłam leki już w Ensanadzie, ale nie przeszła tak od razu, zwłaszcza, że w drodze nie piłam za wiele. Więc zostałam w łóżku (starym obyczajem chorowalniczym:) i dziś czuję się lepiej, ale wczorajszy to był bardzo smutny dzień. Jeden ze smutniejszych. Gula, którą miałam w gardle przez całe wczoraj, dziś nad ranem puściła. Bolesnym, ale dobrym szlochem.
To są dwa różne stany - wiedzieć, że tak będzie i BYĆ; right now.
WIEDZIAŁAM, że 8 lat to spora część życia i choćby nie wiem jak bardzo świadoma i przemyślana była decyzja o powrocie, to sam powrót będzie bolał.
A wczoraj ZABOLAŁ. Czym? Najbardziej samotnością. Na ogół mi nie przeszkadza. Nie nudzę się ze sobą. Przyzwyczaiłam się do tej szczególnej wygody, którą daje pustka wokół siebie. To jest rodzaj egoizmu, ale trochę wymuszonego przez okoliczności. Więc jakby mniej zawinionego:)
Ale wczoraj do tej oswojonej codzienności doszły różne inne stany. Poczucie spalenia mostów za sobą, niepewności, braku wyobrażenia co przyniosą dni następne (a to akurat przy dobrym nastroju jest szalenie inspirujące, ale nie wczoraj), wyobcowania (nie znam języka, przeraża mnie bieda wokół), no i niepokój czy infekcja zechce sobie pójść. I tysiąc innych lęków niewypowiedzianych, które uruchomiła awantura na granicy (pogranicznicy musieli mieć z tego niezły ubaw; może nawet mieli z czego się śmiać przez następne kilka godzin:)).
To było przeżycie, które potelepało mną mocno i na długo.
Usiłowałam sama siebie uspokoić powściągliwą relacją, lecz ze skutkiem połowicznym. Przez dwa dni i tak trzęsły mi się ręce, a od głowy odbijało się wszystko jak piłka od ściany.
Jedynie Asia i Katarzyna nie dały się nabrać na lekki ton relacji i zadzwoniły zaraz z rana. Wyczytały między wierszami horror. Były deskami ratunku.
(Jo kiedyś mi powiedział, że bardziej lojalnej i współodczuwającej w przyjaźni osoby od Asi, trudno mi będzie znaleźć; i tak właśnie jest).
A wczoraj zadzwoniłam do T. Jest młodziutki, znamy się osobiście, ale niezbyt długo, wyczuwam w nim dobrego człowieka, chyba mnie lubi i też ma zamiar wrócić do Polski. Wyrzuciłam z siebie wszystko, bo wiem, że wysłuchał, ale się nie będzie martwił.
A dziś już nie ma o co. Jest nowy dzień i trzeba wstać. W ślad za geograficzną, przeszłam kolejną granicę i zobaczymy co tam zastanę.
P.S. 10 rano wciąż 15.10 - zadzwoniła Bogusia. Zapytała czy wszystko w porządku. Nie mogła rozmawiać długo bo praca.
No więc jak to jest z tym kierunkiem uwagi? Dlaczego to ja czekam na kogoś, a sama milczę?
Tak, jak to czuję w tej chwili - ja boję się wchodzić z tym, co mną zaprząta bez reszty, w czyjąś codzienność, lata świetlne od mojej. Nie tylko ze skromności; nawet zupełnie nie. Boję się czyjejś zdawkowości, niezainteresowanej uprzejmości. Tego nie-przystawania emocji. Czyjaś inicjatywa jest zawsze sygnałem - pomyślał(a/e)m o tobie. Więc jest nadzieja, że nie będzie ściany.
Bogusia będąc w pracy pomyślała - na dziś mam towarzystwo….
17.10. Niedziela w południe, plaża - Bonaventura&Resort, Baja Sur
Bardzo powoli wychodzę „zza szyby”. Dosłownie, bo z auta, ale i trochę w przenośni. To są dwa różne tryby bycia z przyrodą - ten tam, w Ameryce i ten tu - na półwyspie. Specjalnie piszę na półwyspie, bo to się na lądzie zmieni (sądząc po tym, co słyszałam o skomercjalizowanej części Meksyku), ale ten nowy tryb na pewno się w przyszłości przyda.
Chodzi o to, że w Ameryce człowiek dealuje z przyrodą i ona wchodzi w ten deal. Człowiek mówi: pokażę twoją najpiękniejszą twarz, uszanuję twoje prawo do prywatności i władania - większość pozostaje w twoich rękach - w zamian TY pozwalasz zbudować drogi, ustawić barierki, usuwać to, co groźne, no i pozwalasz na nasz zysk.
W Ameryce, przez szybę, (dla aktywnych jest opcja z wysiadaniem z auta), można zobaczyć cuda. Można przysiąść na ławeczce tuż przy przepaści, bezpiecznie odgrodzonej barierką i karmić ducha no limited, podczas gdy ciało pozostaje niezagrożone. Dla super aktywnych są szlaki znakomicie oznaczone (ja się i tak dwa razy zgubiłam) z dyskretnymi acz widocznymi „prohibited” (Amerykanie są słowni w każdym dealu, więc z przyrodą też).
Na półwyspie natomiast przyroda jest Królową. Ma swojego królewskiego namiestnika w postaci drogi Mexico1 (są inne, ale ta jest najdłuższa, biegnie z północy na południe, jest dobrze utrzymana i bezpieczna).
Droga ma nawet coś w rodzaju tronu, bo od poboczy (nielicznych) dzieli ją wysokość sporego krawężnika, z którego dość trudno zjechać, tudzież wspiąć się nań :)
Ale na każdym jej kilometrze nie ma wątpliwości kto tu rządzi. I ludzie tej władzy są posłuszni. Są pokorni.
Przyroda potrafi zabrać im wszystko podczas jednej, sztormowej nocy, więc się nie przywiązują do miejsca zanadto. Budują przy drodze betonowe budki bez dachu lub palapas (wsparty na czterech słupkach dach pokryty liśćmi palmy) i nazywają to siedzibą firmy lub domem lub zacienieniem na plaży. Wszystko wedle uznania i możliwości wyobraźni. Zostawiają stare samochody tuż przy drodze, z otwartymi paszczami przednich masek, nie dbając o dalsze ich losy; pustynia powoli je zagarnia, przysypując żółtym piaskiem.
To nie jest tylko bieda (chociaż też); to również stan umysłu, w który trzeba się starać wejść, żeby móc dotknąć przyrody bez ochronnej barierki.
(nocowałam na pustyni porosłej kaktusami. Do motelu weszłam i zaraz wyszłam, a kibelek przy markecie był zaskakująco czysty, więc rozłożyłam się na tylnym siedzeniu auta. Ale zanim spanie, krótki spacer na pustynię (może 50 metrów) i zdjęcia zachodu słońca. To wystarczyło żeby, pomimo trackingowych butów i długich podkolanówek włożonych na spodnie, oblepiły mnie rychło tysiące igiełek, rozmaitych ostów i Bóg wie czego jeszcze. O natychmiastowym zgubieniu ścieżek nie wspomnę. Na pustyni nie ma stanów pośrednich w postaci mroku; od razu zapada noc, więc bardzo mocno odczułam jej przyczajoną potęgę i groźną obojętność. Przyrody oczywiście.)
A sama droga? Powala urodą. Od północy - czarnych gór przechodzących to w czerwone, to w żółte, pustyń bez kresu, porośniętych kaktusami, usianych wielkimi głazami - wyniosła uroda Królowej Śniegu Pustyni.
Łagodnieje w miarę zbliżania się do zachodniego brzegu. Tu gdzie się zatrzymałam - to jest obszar Baja Conception. Miejsce jakby podwójnej zatoki, bo od Zatoki Kalifornijskiej, oddziela go inny cypel. Efekt to bardzo ciepła woda i ciepły wiatr przy brzegu. Zatrzymałam się na niewielkiej plaży z trzema palapas i restauracją, prowadzoną przez Amerykanina, urodzonego w Wisconsin, który poprzez San Diego dotarł na pobocze Mexico1. Jego syn (ukończony biznesowy college w San Diego) jest tu również z całą rodziną, codziennie łowi ryby i przyrządza je na kolację.
(Przekleństwo, że nie lubię ryb:(( )
Jestem tu trzeci dzień i podobnie jak gromadka innych, nie mogę się zdecydować na wyjazd. Daniel z sąsiedniej palapas mówi, że objechał już całe południe i wrócił. The best - powiada.
To było moje meksykańskie marzenie - rozbić namiot na plaży. Zasypiać i budzić się z szumem fal, wyjść w nocy na plażę i patrzeć w niebo. Myśleć o niczym.
18.10. poniedziałek rano, Bonaventura&Resort
Zostaję do pojutrza. Jutro jest coroczne Tacos Party i będzie dużo ludzi obydwu nacji. Muzyka i fiesta.
Infekcja minęła, ale ja nie o tym; no bo ludzie.
Na samym wejściu kierunek wskazał mi facet biegnący truchtem do kibelka (za zasłonką, z wodą w kranie i z prysznicem ze złamaną rączką, ale ciepłą wodą z solar batery). Zbliżał się od strony budki z napisem „Restaurant” i machnął ręką w tamtym kierunku, kiedy zapytałam o właściciela.
- Are you the owner?
- Maybe… - to był Marc, właściciel; z czerwoną bandaną zawiązaną po hippisowsku na głowie, ze szklaneczką w ręce, bardzo szeroko uśmiechnięty.
A po włościach oprowadził mnie Oswaldo - lat 31, Meksykanin; sezon (czyli 9 miesięcy) spędza na plaży, pracując dla Marca, potem jedzie na main land do rodziny. Mówi, że ma misję czynić ludzi szczęśliwymi i w związku z tym popłynął ze mną kajakiem, wczoraj, wczesnym rankiem, oglądać wschód słońca.
Nie lubi dużych miast, za to kocha przyrodę. Ma 197 cm wzrostu i nie ma dziewczyny. Chciałby, ale jakoś… no cóż.. Słodzi kawę miodem (tak, jak ja) i jest kucharzem. To jest drugi młodzieniec, z którym rozmawiałam. Osi (shortcut od Oswaldo) jest szczęśliwy i nie chce żyć innym życiem.
A ten pierwszy to Omar ( 35 lat, recepcjonista w motelu w San Ignacio, basic angielski) uczy się robotyki on-line.
Kiedy dotrze do końca, chce wyjechać do Japoni lub Korei. Ameryka już nie jest dla niego destination.
A oprócz tego - cała grupka amerykańskich podróżnych w Bonaventura&Resort, w większości eksplorujących półwysep, żeby znaleźć miejsce to live.
Just live.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz