czwartek, 7 października 2021

Notatnik 2 podróżniczy


4.10. 7 rano, Texas, 50 km przed Amarillo.
Asia już pewnie w Polsce, albo właśnie leci. Dziś nie zadzwoni, choć dzwoni codziennie. Chyba mi trochę nie dowierza po moich wyczynach organizacyjno - pamięciowych. Chociaż z drugiej strony kibicuje mi jak nikt i nigdy.
Ostatnio zadzwoniła podczas drugiej godziny trwania burzy z piorunami, o dziesiątej rano, do mnie, unieruchomionej w namiocie, bo chciałam uniknąć efektu Niagary.
I mówi: „Spadaj z tej Oklahomy, bo to jest stan - korytarz, dla tornado”. Nie zwiałam tak od razu, ale chyba coś w tym jest, bo po następnej nocy, jeszcze w Oklahomie, namiot mi pofrunął; nie w siną, ale dal.
A zostałam bo chciałam zobaczyć Oklahoma City.
Lubię zahaczać pamięcią o coś, co jest jak okładka w książce - jak ją widzisz to sobie przypominasz, niekoniecznie treść, ale na przykład, że kiedyś była w twoich rękach..
No więc dla Oklahoma City okładką jest Brickstown - czyli dzielnica w 90% z czerwonej cegły.
(W Ameryce generalnie są dwa wzory miast; duże, ze Skylane i koniecznie drapaczem chmur pokrytym sinoniebieskim szkłem, którego kolor nowocześnie i wielkomiejsko komponuje się z niebem szarym lub błękitnym, i małe, które kształtem przypomina tekturowe pudełko na kieliszki. Dla odmiany króluje tu parterowa zabudowa, grzecznie przystrzyżona do tych prosto-kątnych ulic. Przez środek pudełka biegnie szersza, ze światłami; taką właśnie jechał Clint Estwood, kiedy przystanął na kilka sekund, na światłach właśnie, w czasie których Meryl Streep z ręką na klamce, decydowała czy wyskakuje ze swojego dotychczasowego życia, czyli samochodu, w którym siedziała (na tych samych światłach), czy też zostaje na swoim siedzeniu pasażera. Została jak pamiętamy; a przynajmniej my, którzy widzieliśmy „Co się zdarzyło w Madison County”.
Ale ad rem - w Oklahoma City spędziłam kilka godzin, wśród czerwonych cegieł. Była sobota po południu, ludzie spacerowali i szykowali się na wieczorne koncerty (to jest również dzielnica knajp z kapelami), jedli burgery, pływali taksówką wodną. Czuć w powietrzu przynależność tego miasta i ludzi do świata skórzanych kapeluszy i bizonów (posągi bizonów są częstym elementem krajobrazu ulicznego; nawet można sobie zakupić takiego bizona naturalnej wielkości w sklepie z pamiątkami). A może to tylko element pomysłu na miasto; coś, co ma przyciągnąć portfele właśnie tu. Trudno powiedzieć. W każdym razie ja swoją okładkę już mam.

6.10. 20 km do Santa Fe. 9 rano
Lekcja na dziś - przez ludzkie drogi jelenie przechodzą stadami.
Skręciłam z I40 (dawna R66) w lokalną 285 w kierunku Santa Fe (Nowy Meksyk), na północ. Dokładnie taką jak na amerykańskich filmach - przez pustynię, z suchymi krzaczkami na czerwonej ziemi. Na horyzoncie cały czas linia gór. O 8 rano, ze słońcem po prawej stronie, ale wciąż nisko - cudo.
Puściutko, ale jadę wolno - jest zbyt pięknie. I widzę ją - małą sarenkę biegnącą od zachodu na wschód, ale nasze ścieżki przecinają się w bezpiecznej odległości. „Jak ładnie - myślę sobie - urocze dopełnienie ogólnego wow”. Ale nie była sama; za nią biegnie większa, a ja obliczam, że i tak miniemy się bezpiecznie. Wielki rogacz wyrósł jak spod ziemi - odbił się lekko w miejscu wlewu paliwa, przeskoczył ponad dachem i zniknął na pustyni w drodze na Wschód.
Byli razem - strach i zachwyt. Mam wrażenie, że to jest dla mnie kluczowa kombinacja. A koło wlewu paliwa mam czerwony ślad w kształcie kopyt. Postaram się nie myć auta tak długo, jak się da…

7. 10. Czwartek, 10 rano, w drodze do Bryce Canyon w stanie Arizona

Odbiłam z R66 na wysokości Santa Fe. Tej drogi - R66 - już nie ma.
Takie dziadki jak ja, pokolenie „Hair” („Good morning sunshine” i Cadillac wypełniony po brzegi młodością) - my byśmy oczywiście chcieli żeby była. Żeby się można nią było przejechać jak wehikułem czasu; do czegoś co już ZAgrzebane i POgrzebane.
Dostałam od Michała link do bardzo ciekawej rozmowy duchownego i psychoterapeutki o tym, że duchowość i psychika to nie to samo i dobrze jest o tym pamiętać dla własnego dobra. Dla mnie wnioskiem numer jeden tej dyskusji było (tylko z pozoru oczywiste) stwierdzenie, że warunkiem tego by pójść w życiu dalej, jest odkrycie prawdy o samym sobie i zmierzenie się z nią. Łatwe to nie jest, ale bez tego drepczemy w miejscu. Przebieramy nogami. Chodzimy w kółko po własnych śladach.
Tak to właśnie w pewnym momencie poczułam; z tym szukaniem, który numer teraz, jest dawnym 66. Z tymi muzeami (tak bardzo bliźniaczymi), z tymi malunkami, breloczkami, i instalacjami. Z tymi schronionymi w swej szpetocie i opuszczeniu dawnymi motelami, stacjami benzynowymi i sklepikami. Na trupie R66 buduje się nowa, jarmarczno - cepeliowska rzeczywistość, która (kto mnie zna, ten wie jaki mam gust:)) osobiście bardzo mi się podoba.
Jaka to różnica? ktoś zapyta. Ano zasadnicza. R66 - Mother Route -zaczęła umierać, kiedy córki dorosły i rozkwitły. Stały się szersze i wygodniejsze. A ona sama przestała być koniecznością.
A ja? No cóż.. spojrzałam prawdzie w oczy i zobaczyłam, że już nic na niej nie znajdę. Że czas płynie dla niej i dla mnie też. Więc nie ma go sensu tracić i trzeba skręcić w międzystanową 550 na północ, a potem lokalnymi na zachód, przez Arizonę do Utah. Za mną setki mil przez czerwone pustynie i czerwone góry kłaniające się drodze.. I deszcz z chmury jak czapka wiszącej nad głową, a na horyzoncie słońce. I tęcza - wreszcie prawdziwa. I utknięcie na niemampojęciagdzie obskurnej stacji benzynowej, po godzinie jazdy w ciemnościach pustyni, w towarzystwie skromnych świateł mojego nissanka:)
Czy R66 to kula w płot? Po stokroć NIE! Co prawda najważniejsze wydarzyło się na marginesie, ale warto było!
No i Santa Fe. Piękne miasto.

Brak komentarzy:

Azja 7

  18.04.24. Amman, Jordania https://photos.app.goo.gl/FDR6dJaEBJx3bizk9 https://photos.app.goo.gl/cCUZk5AUfXQjW2ve7 https://photos.app.goo.g...