sobota, 23 października 2021

Notatnik 6 podróżniczy

https://photos.app.goo.gl/67rsuzg9ZwATSeWN8

19.10. wtorek, 10 rano, wciąż Bonaventura&Resort  
Przeczytałam „Królestwo” Jo Nesbo.
Pierwsze wrażenie - „iiiii bez zadyszki….”. No, ale w nocy miałam drugie podejście (jak zwykle refleks mnie nie zawodzi..) i zmieniłam zdanie. Nie całkiem, ale un poqo.
Nie ma Harrego Hole, więc nie ma zagadki do rozwiązania i tego całego kryminalnego napięcia. Ale jest zbrodnia. I to nawet wielokrotna. Ale najciekawsze, że oswojona. Taka, którą „trzeba popełnić”. Dokonują jej ludzie wrażliwi, moralni, wykształceni. Piękni. Zdolni. Których podziwiamy i kochamy.
Podziwiamy bo biorą sprawy w swoje ręce. Konsekwentnie ustalają co jest dobre, a co złe i wyciągają z tej konsekwencji wnioski. Mordują.
O czym jest ta powieść? Chyba o wielu rzeczach. Zależy kto ją czyta. Może być o upadku, ale może być o konieczności istnienia ładu będącego poza ludzką doraźnością. I konsekwencjach przekraczania granic tego ładu; boskiego na przykład…
(No dobra; z katedry zeszłam już jakiś czas temu i nie zamierzam wracać:)
A wczoraj siedzieliśmy długo wieczorem i gadali o życiu i sposobach gotowania fasoli. Sandra i Mateo próbują bez namaczania. Ja się upierałam przy namaczaniu.
Mieszkają tu od pięciu lat; sprzedali swoją część rodzinnej działki w Płn. Kalifornii, na granicy z Oregonem i mieszkają w małej budce przy plaży. Mają łódkę i codziennie płyną łowić ryby. Są bardzo pomocni Marcowi w prowadzeniu biznesu. 
Wiele razy słyszałam narzekania na amerykański konsumeryzm. Pierwszy raz spotkałam ludzi, którzy wyciągnęli światopoglądowo praktyczne wnioski. 
Jestem ciekawa jak się skończy sprawa Daniela z sąsiedniego palapas. Daniel sprzedał dom w Santa Fe (żółty, obły, z małymi oknami, na styl starego downtown) i jak go zapytałam gdzie TERAZ  jest jego dom, wskazał mi na swojego trucka przy palapas. Wydaje się być happy.
Mówi, że jest sporo działek 
wokół…..

20.10. środa, w drodze do La Paz 
Pożegnaliśmy się czule. Może mi starczy determinacji żeby przejść te wszystkie admin historie w iOverlander i zamieścić kolejną entuzjastyczną recenzję 
(iOverlander to aplikacja działająca zarówno w IOS jak i androidzie, którą tworzą na bieżąco i uaktualniają, podróżujący. Gdzie noclegi, za ile, jakie stacje friendly dla stopowania, gdzie mechanicy, apteki i wszystko, co potrzebne. Działa na całym świecie).
Co prawda dumny anons o baterii solarnej dziś z rana okazał się nieaktualny i wzięłam zimny prysznic, ale Marc mi wyjaśnił, że to moja wina, bo nie brałam prysznica wcześniej. Jakbym brała (nie brała) to bym wiedziała, że od dawna nie działa. A tak… no cóż; rzeczywiście, moczyłam się godzinami w krystalicznym morzu no i wyszłam na brudasa;)
Ale reszta bez zarzutu - adresy mailowe, telefony, maybe some day,
I dużo, dużo hughów. Przepisowo.

A potem zahaczyłam o Loreto - Daniel polecił mi restaurację, a poza tym jest tam najstarsza na płw. Mission z końca XVII w. Mission to nazwa kościoła katolickiego, która się ostała z czasów misyjnych (burzliwych i męczeńskich bardzo często), a objaśnił mi to Andreas - właściciel owej restauracji (salki z dwoma stolikami i tuzinami bananów na ladzie nie wiedzieć po co), który studiował w Mexico City biznes, a urodził się na Jukatanie. Pewnie dlatego za cztery połówki bagietki z fasolą i odrobiną roztopionego sera policzył sobie $6 amerykańskich, czym w Ameryce wzbudziłby grozę. Zaserwował mi to z darmowym już objaśnieniem procentowej ilości dziennej dawki protein, o które już się nie muszę martwić. I wyjaśnił jak bardzo zdrowe są jego bułki.
Nie pozostaje mi nic innego jak mu wierzyć; po to, żeby ocalić resztki dobrego mniemania o sobie, jako o kimś, kogo nie jest łatwo zrobić w konia. Ale i tak było miło.
A Loreto, poza placem z Mission,  biedne, dziurawe, zakurzone ale z ludźmi skorymi do pomocy. Pani ze sklepu (bez angielskiego), poszukała syna (bez angielskiego), który poszukał znajomego (z ograniczonym angielskim), ale znajomy i tak nie umiał mi wyjaśnić gdzie jest ta pieprzona restauracja.
Więc przybiliśmy żółwika, pan wsiadł do auta (pan z ograniczonym angielskim) i powiedział:
- follow me….

23.10. sobota, Todos Los Santos, w drodze powrotnej do La Paz
Ballandra. Ballandra, a właściwie jej zdjęcia, kilka miesięcy temu przesądziły o tym, że przekraczałam granicę w nieszczęsnym Tecate zamiast gdzieś w Texasie.
Ballandra to plaża - Playa. 
Robi wrażenie absolutnie niezwykłym kolorem wody i linią brzegową pełną załomów skalnych, malutkich pod-plaż:), jedwabistym, żółtym piaskiem.
Można po niej brodzić daleko od brzegu, bo płycizny są bardzo rozległe. 
Jest również Ballandra dumą mieszkańców półwyspu. Strzegąca prywatności, bez muzyki, na noc 
zamykana. Znajduje się przy niej skała w kształcie grzyba, która jest rzeźbą naturalną i która wpisana jest na listę narodowych monumentów.
(byłam przy tym grzybie i nawet mam zdjęcie. Poharatałam sobie stopę przy okazji, więc na zdjęciu mam minę według przepisu pewnego fotografa - „proszę otworzyć usta i rozciągnąć wargi:)”
A o Ballandrze opowiedział mi Leonardo, w którym od razu rozpoznałam ważną osobę z racji długorękawnego, czarnego stroju i obowiązkowych lustrzanek z tęczowym pobłyskiem. Okazał się policjantem, a zaczepiłam go pytaniem czy możliwy jest nocleg pod namiotem na Ballandrze (a co; jak szaleć, to szaleć:)
Niestety nie był, ale Leonardo powiedział mi o plaży kilometr dalej - ogromnej, publicznej, głośnej i całkowicie dostępnej dla wszystkich. For free:)
Pojechałam. Zajęłam miejsce tuż przy brzegu, pomiędzy młodą parą z namiotem i młodym małżeństwem bez, za to z dzieckiem. Jedna muzyka (każdy ma swoją - wprost z auta) zagłuszała drugą, ale liczyłam na ciszę nocną.
A wśród ludzi czułam się bezpiecznie.
No i co do ciszy się nie przeliczyłam, ba! nawet zrobiło się jej za dużo. Bo rychło po tym jak słońce zabłysnęło ostatnią krwawą łuną i wszystkie zdjęcia w rozmaitych pozach zostały zrobione - ludzie po prostu sobie pojechali.
I zostałam sama. Na wielkiej, publicznej plaży, a nie na malutkiej, przytulnej, prywatnej i bezpiecznej plaży u Marca.
Zrobiło mi się nieswojo. Leżałam w namiocie nieruchomo, obserwując światła przejeżdżających co jakiś czas samochodów. Oczywiście każdy kolejny należał do innego gangu narcos. Wkrótce jednak sprawy kartelu zeszły na plan dalszy, bowiem zaczęło wiać. Przez namiot przetaczały się kolejne grzmoty wzburzonych fal, a sam namiot zachowywał się jak te dmuchane ludy przy stacjach benzynowych - wyginało go w każdą możliwą stronę. Nie mogłam uciec bo przy ziemi trzymał go tylko mój własny ciężar. W dodatku noc była bardzo jasna (pełnia) i kiedy wyjrzałam na moment co się dzieje na zewnątrz, zobaczyłam tylko grzbiety fal nanizane jakby na fluorescencyjny sznurek co, wziąwszy pod uwagę okoliczności, wyglądało dość upiornie i nie dodawało odwagi…oj nie…
Ostatecznie, nie doczekawszy się na wizytę nikogo z kartelu, ani na ostateczny upadek doraźnego domostwa - po prostu zasnęłam.
A ranek był piękny i przyjazny.
Przeżyłam.

Brak komentarzy:

Azja 7

  18.04.24. Amman, Jordania https://photos.app.goo.gl/FDR6dJaEBJx3bizk9 https://photos.app.goo.gl/cCUZk5AUfXQjW2ve7 https://photos.app.goo.g...