poniedziałek, 25 października 2021

Notatnik 7 podróżniczy

La Paz, 23.10. sobota wieczorem, motel Pension California
Dziś jest sobota. Dobrze, że pamiętam w jaki dzień tygodnia wyjechałam od Marca, bo okazuje się, że było to tylko trzy dni temu!  
A mnie się wydaje, że miesiąc. Czas w podróży biegnie inaczej - to truizm, ale tak właśnie jest.
Moją plażę opuściłam w środę, w czwartek przybiłam do La Paz, dowiedziałam się jak kursują promy i pojechałam na plażowanie:)
W piątek dotarłam na samo południe półwyspu, zobaczyłam San Jose del Cabo i Cabo San Lucas. 
A dziś Todos Santos i stamtąd  wróciłam do La Paz. OK; zapisane, zapamiętane. (?)
Osiągnęłam koniec Mexico1 i pętlą w postaci nowoczesnej, dwupasmowej 19-tki, wróciłam do La Paz.  
Mexico1 pod koniec robi się, zupełnie nieoczekiwanie, bardzo zielona. Wśród tej zieleni mnóstwo krzewów o żółtych kwiatach i motyle. Ogromne ilości motyli. Latają przed szybą i zupełnie nie wiem jak to robią, że się nie rozbijają. Większość żółtych i białych. I co ciekawe, jak wysiadałam z auta i chciałam sobie z nimi trochę pobyć - znikały. Wsiadałam z powrotem - latają.
No nie wiem. Może to była jakaś druga strona lustra czy coś?
Cokolwiek - piękne.
A Cabo znaczy Przylądek. San Jose i San Lucas, swoje położenie niosą w nazwie. Oddalone od siebie  chyba 40 km, są do siebie dość podobne, a równocześnie zupełnie inne. Obydwa to kurorty. San Jose jest dużo mniejsze i wydało mi się bardziej snobistyczne. Przynajmniej w tej części dla turystów. Angielski na ulicach to norma. Ceny w sklepikach z pamiątkami niebotyczne. Restauracje urządzone z zaniechaną elegancją. Dużo małych galerii. I to jest kilka ulic wokół głównego placu z Mission. Kilka przecznic dalej miasteczko płynnie przechodzi w meksykańską biedę. W kalekie bruki, obnażone do własnych szkieletów budynki, wszechobecny piasek, śmieci. 
A potem, już za miastem i w stronę San Lucas - kraina z Tysiąca i jednej nocy. Mnóstwo hoteli i resortów za pieniądze z pewnością nie meksykańskie. Bogactwo krzyczy i sięga do kieszeni po jeszcze więcej. Idealne miejsce do zjazdu „samych swoich” z każdego końca świata. Każdy hotel to osobna bajka architektoniczna (dużo z kopułami przypominającymi meczety. Czyżby…?), ale wszystko razem robi wrażenie wielości w jedności.
Natomiast San Lucas - duże, rozkrzyczane, wieczorem migające. Nieco pokątne. Na swój sposób swojskie, a na ulicach słychać przede wszystkim hiszpański. Chociaż dolar jest w obiegu zamiennie z pesos (dajesz dolary, dostajesz resztę w pesos:) i o angielski do komunikacji bardzo łatwo.
Dałam się namówić na wycieczkę motorówką do przylądka Św.Łukasza, który jest skałą w kształcie łuku i jest kolejnym narodowym monumentem i atrakcją turystyczną. Po drodze wyspa pelikanów i morskich świń. I mnóstwo pięknych skał sterczących z morza lub tuż przy brzegu. 
A motorówek jak nasza - zatrzęsienie. Kapitan każdej chce zabawić pasażerów więc dodaje gazu co jakiś czas i wtedy następuje surfing łódkowy. Zdecydowanie dla ludzi bez choroby lokomocyjnej.
Wycieczka, oprócz $15 (wytargowane z $25) kosztowała mnie nocleg w aucie, na parkingu dla personelu, na stacji benzynowej w środku miasta (grzecznie zapytałam i dostałam równie grzeczne pozwolenie). Było już tak późno, że w normalnych hotelach miejsc nie było, a w tych za miliony to nawet nie wiem jak się poruszać:)
Ale nie ma tego złego. 
Rankiem sięgnęłam do niezawodnego iOverlandera i znalazłam motel w Todos Santos, który oferował prysznice bez noclegu. I za darmo miłą pogawędkę na świeżym powietrzu z motelowymi gośćmi, którymi, jak wiadomo, są przede wszystkim ludzie młodzi. Para z Francji, druga z Belgii, dwóch chłopców hiszpańsko-języcznych i Ala. Rosjanka mieszkająca w El Carmen na Jukatanie, która zrobiła sobie wakacje na półwyspie. Zostałyśmy friends na fb i trzymamy kontakt.
Przecież Jukatan też mam w planie:)

24.10, niedziela wieczór, wciąż la Paz
La Paz. Znaczy Pokój. La Paz contigo - pokój z tobą.
Nie przyszłoby mi do głowy sprawdzać znaczenia, gdyby nie ksiądz w kościele i la paz ciągle gdzieś uchwytne w potoku dźwięków brzmiących po hiszpańsku. Najpierw myślałam, że on tyle o mieście opowiada, ale po jego  minie zorientowałam się, że nie bardzo. Trzymał mikrofon w ręce (jak jakiś ubiegłowieczny artysta), a podmuch wiatraka podwiewał mu ornat. 
Tak to bywa - kiedy treść jest niedostępna zwracamy się ku formie; czegoś się przecież trzeba chwycić…
Ale nie o kościele chciałam (nawiasem mówiąc na mszy popołudniowej sporo ludzi, w większości bardzo młodych. W trakcie przekazywania sobie znaku pokoju, całowali się wszyscy ze wszystkimi, chociaż maski noszą karnie; nawet w samochodzie:)), tylko o mieście.
Przypomina mi krymskie kurorty. Gdzieś pomiędzy Jałtą, a Ałusztą z domieszką Santa Monica. Przynajmniej w tej części nadmorskiej, bulwarowej. Ale w tej miejskiej części raz po raz stawały mi przed oczyma miasta ukraińskie.
Te same wielkomiejskie ambicje, ten sam koturnowo-wysokoobcasowy sznyt na wystawach i te same dziurawe bruki.
Chociaż La Paz ma opinię światowego i czystego w porównaniu z miastami na lądzie. Powiedziała mi o tym przyjaciółka mojego gospodarza z couchsurfingu - pochodząca z Wenezueli nauczycielka francuskiego w szkole, w której mój gospodarz jest dyrektorem pionu językowego. Od przedszkola po szkołę średnią. Specjalizuje się we francuskim, ale rozmawiamy oczywiście po angielsku i w dodatku od rana z małymi przerwami:) O wszystkim, ale najbardziej o tym, czego nie wiemy; on jest ciekaw Polski, ja Meksyku. Dużo się dowiedziałam - od porad bardzo praktycznych, do uogólnień, co do których sama byłam zaskoczona, że mnie na nie stać; zwłaszcza po angielsku:)
Carlos Enrique odezwał się z zaproszeniem wczoraj wieczorem, kiedy już byłam w motelu. Ale oczywiście odpisałam, że bardzo chętnie skorzystam w dniu następnym i - here I am!:)
Mój gospodarz ma 35 lat, póki co prowadzi życie kawalerskie i wynajmuje skromny dom, w którym jeden pokój z definicji jest przeznaczony dla gości. Mówi, że lubi poznawać nowych ludzi i najwyraźniej, w jego przypadku, nie jest to zwrot retoryczny:)
Zaprowadził mnie do ulicznej jadalni tacos, na uboczu, tam gdzie chodzą lokalsi i to była prawdziwa uczta!
O, jakie to było dobre!!!
No; a jutro zawijam na prom i płynę do Mazatlan - już na stałym lądzie.
Tym samym zaczyna się kolejny etap. 
And I am very excited:)
P.S. Liczne zdjęcia pływaków to efekt triatlonu, na który natrafiłam w pierwszy dzień pobytu w La Paz.
Było dużo ruchu i zabawy. Fajnie.




 

Brak komentarzy:

Azja 7

  18.04.24. Amman, Jordania https://photos.app.goo.gl/FDR6dJaEBJx3bizk9 https://photos.app.goo.gl/cCUZk5AUfXQjW2ve7 https://photos.app.goo.g...