Chyba każdy ma zestaw żelaznych historyjek z życia, którymi częstuje otoczenie przy stosownej (a czasem bez stosownej) okazji. One (historyjki), z czasem, w miarę powtarzania, obrastają mikro wydarzeniami, co do których, po czterdziestu latach na przykład, nie mamy pewności czy tak rzeczywiście było, czy to ten wmiaręlatupływu retusz.
Jedną z takich opowieści z mojego życia jest podróż promem do Szwecji. Za chlebem, jako studentka, w świecie wstydliwie nieobyta. Powiedziano nam (byłam z przyjaciółką), że nasze bilety obejmują miejsce do spania na pokładzie. Rozumowałyśmy, że pokład to pokład czyli deski pod gołym niebem, więc klucząc, znalazłyśmy coś, co w naszym wyobrażeniu było pokładem. Jak to się stało, że nikt nas nie namierzył i że zostałyśmy tam do rana, w dodatku całkiem nieźle wypoczęte - pozostaje tajemnicą. Ale TO na pewno jest faktem. Bo reszta opowieści o tym, że prom był ogromny i luksusowy i że rano na śniadanie serwowano „szwedzki stół” i że wiało w nocy - to wszystko jest „chyba”. Po prostu nie pamiętam. Skądś się musiało wziąć więc może rzeczywiście tak było?
Tak czy siak - wczoraj przeżyłam coś w rodzaju deja vu.
No więc prom jak prom - przewozi tiry i ich kierowców oraz takie niedobitki jak ja. Tiry są duże więc prom dostosowany do ich wielkości:) Największe przeżycie to uplasowanie się pomiędzy wielkoludami. I w dodatku „na żyletki” jak mówi jeden ze znajomych kierowców, mając na myśli odległości i z boku i z tyłu (do przodu jakoś łatwiej:).
Byłam ostatnia w rzędzie, co okazało się błogosławieństwem, o czym za chwilę.
A pokład spalniczy zwyczajny, jak pokład - z fotelami lotniczymi zupełnie pustymi. Można było wykupić wypożyczenie materaca i spać całkiem wygodnie na ziemi, przy ścianie. Była meksykańska kolacja w styropianowych pojemnikach i mnóstwo hiszpańskiej muzyki. I Isidro z „mama”…
Isidro się objawił, kiedy, czekając na wjazd na prom, wysyłałam zapytania na cs o nocleg. Okazało się, że mówi po angielsku i hiszpańsku, bowiem był Meksykaninem mieszkającym w US od czternastego roku życia. Płynął z „mama” do Guadalajary - rodzinnego miasta, by posprzątać dom i wystawić go na sprzedaż.
Isidro wydawał się nabytkiem bezcennym w kontekście mąk jakie przeżyłam przy kupowaniu biletów i meksykańskich procedurach.
No więc nieopatrznie wypsnęło mi się coś w rodzaju - „O! To ja już cię nie wypuszczę” :)
O zgrozo - Isidro potraktował to jak najzupełniej dosłownie. Nie odstępował mnie na krok (nawet mama bywała w chwilowych odstawkach), pokazywał mi strzałki, które wiodły do łazienek, ale po sprawiedliwości, również tłumaczył wszelkie hiszpańskie obwieszczenia.
A dziś rano uznał, że najlepszym sposobem nauczenia się hiszpańskiego będzie meksykański mąż. Mama, która po angielsku znała tylko kilka słów, o dziwo, zrozumiała co powiedział i mrugnęła do mnie porozumiewawczo. I wtedy uznałam, że trzeba jakoś zwiać.
(oczywiście miałam zaproszenie do Guadalajary; a jak!:)
No i właśnie to, że byłam ostatnia w szeregu (a on uwięziony z przodu, pomiędzy dwoma tirami), a szereg z boku opustoszał i mogłam się wmanewrować w ten pusty, okazało się dla mnie ocaleniem:)
Pomachałam mu zjeżdżając do wyjścia.
A chodząc tak wczoraj z Isidro po promie za strzałkami, korespondowałam równocześnie z Juanem, na którego właśnie czekam, siedząc w kawiarni i będąc po pierwszym zwiedzaniu miasta.
Mazatlan poraża brzydotą. Pięknie położone, przy morzu i na wzgórzach, straszy ulicami pełnymi śmieci, doszczętnie zniszczonych budynków, kramiarstwem wśród którego trudno przejść. Jedynie plac z Mission klimatyczny - zielony, ze stanowiskami czyścibutów dookoła (w większości bez zajęcia w obliczu zalewu szmaciaków).
Może Juan odsłoni inną twarz miasta. Juan jest bardzo młodziutki, ale liczy na mnie jako nauczycielkę angielskiego:))) Bardzo liczy z tego, co pisał.
Well; I’ll do my best but still the thing is very uncertain… :)
P.S. Miałam dziś w nocy bardzo dziwny sen. Stałam na brzegu morza, w grupie innych ludzi, a z morza wyfruwały potwory. Najeżdżały na brzeg i rozpływały się w ostatniej chwili. Ale i tak wszyscy krzyczeliśmy ze strachu. I wtedy ktoś zawołał - „nie bójcie się, to hologram!”. Ale one dalej frunęły i robiły się coraz prawdziwsze. I wreszcie zostałam na brzegu sama z tymi potworami, które już nie znikały tyko ocierały się o moją skórę. Zamknęłam we śnie oczy, chcąc się obudzić, ale nic z tego.
W końcu wyciągnęłam rękę do przodu i schwyciłam jednego. Za gardło.
Okazał się lalką z gumy…
27.10. wciąż środa, wieczorem, motel Monkey Funky
Od czego zacząć; no chyba od tego, że Juan nie odsłonił mi innej twarzy miasta. Z powodu mojego braku whatsupa. Przynajmniej on tak twierdzi:)
(cały czas jestem na internecie z airalo, na e-sim - nieoceniony T. wszystkiego wyuczył i zainstalował - i nie mogę się zdecydować na kompanię i plan, więc jestem bez numeru, a więc bez nieszczęsnego whatsupa. W Meksyku whatsup króluje niepodzielnie i muszę się chyba poddać jego władzy).
W każdym razie Juan na nic innego nie potrafił przesłać adresu, chociaż się starał; to znaczy podawał ulice i numery, których google nie rozpoznawał, więc po jakimś czasie dałam spokój.
Przypomniałam sobie natomiast, że kiedyś czytałam na jakimś forum o Monkey Funky jako kultowym już hostelu i że ten jest właśnie w Mazatlan. No i siedzę tu, i….
I spotkałam tu Tomka i Dawida.
Tomek, zanim się okazało, że mówi po polsku, oprowadził mnie po gospodarstwie po angielsku i bez akcentu, a to że jestem Polką odkrył Dawid przy meldowaniu. Troje Polaków w Mazatlan w Meksyku, w hostelu prowadzonym przez Anglika, dla angielsko-języcznych gości czyli młodych ludzi z całego świata.
Tomek i Dawid tu pracują w tzw. wolontariacie (pracują za mieszkanie), a w czasie wolnym uprawiają surfing. I to jest właściwie jedyny powód tego, że tutaj są. Tomek 5 lat, Dawid 2 miesiące.
Uzależnieni od surfingu. Tomek zna wszystkie plaże na zachodnim wybrzeżu (lepsze do surfowania niż te na wschodnim), aż do Gwatemali. Już dwa razy surfng stanął w poprzek jego życia osobistego i - wygrał.
W przyszłym roku zaczyna pracę na półwyspie w Todos Santos i będzie mieszkał w tym hostelu, w którym kilka dni temu brałam prysznic. Skąd wiem, że w tym? Bo w Todos Santos jest jeden hostel na wysokim poziomie i w ogóle jeden:)
Wszyscy (jest nas tu 10 osób) byli oburzeni kiedy podsumowałam Mazatlan jako miasto porażające brzydotą.
-Wsiadaj w auto, jedź przybrzeżnym bulwarem Malecon (najdłuższy bulwar przy plaży na świecie) do latarni morskiej El Faro na wzgórzu (najwyżej położona na świecie), pozwiedzaj trochę miasta po stronie północnej, a potem porozmawiamy!
No, zdania definitywnie nie zmieniłam, ale trochę tak.
Jego popołudniowa i wieczorna uroda polega na energii. Ma taki ułomny rozmach. Większość ulic po których jeżdżą samochody to dwupasmówki co prawda, ale zapełnione po brzegi w większości odrapanymi samochodami i skuterami (są rodzynki, ale potwierdzają regułę). Jeździ się po dziurach, w które się wpada i po spowalniaczach, na których się podskakuje. Im bardziej na północ rośnie standard. Powstają całe dzielnice mieszkań dla amerykańskich emerytów, którzy zamykają się w luksusowych gettach z dostępem do morza. Szkło sąsiaduje z odrapanym tynkiem i tworzy kolejną estetyczną jakość.
W powietrzu czuć pośpiech i wiarę, że dobrobyt jest za rogiem. No; ostatecznie to z tego regionu wywodzi się El Chapo - z Sinaloa:)
Siedzimy sobie wszyscy w głównym lobby, jedni jedzą kolację, inni słuchają muzyki, stary profesor z Anglii rozmawia ze studentem z Holandii i co chwilę do mnie zagaduje, bo go ciekawi Polska. Był w Krakowie, we Lwowie i na Krymie.
Za tydzień leci do La Paz…
28.10. czwartek wieczorem, Guadalajara (stan Jalisco)
No ja cię przepraszam! No po prostu to jest jakieś nierealne!:)
Właśnie weszłam do „swojego pokoju”, po wieczornej pogawędce z moim nowym gospodarzem Ernesto. Staliśmy pod drzewem mandarynkowym, zrywając świeże owoce, „a sok im ściekał po brodach”. No to jest nawet lepsze niż Isidro z mama! :)
Ernesto odpowiedział dziś wcześnie rano, a ponieważ z Mazatlan do Guadalajary jest około 500 km i jadąc na wschód traci się jedną godzinę w zmianie strefy czasowej, więc nie było czasu na krajową, polską wylewność. Kawa i owsianka do termosów i fru!
Po poranku na drodze wyjazdowej z Mazatlan, zmieniam zdanie po raz drugi i jednak tych samochodów niezłych (i czystych) jest całkiem sporo. Więcej niż rodzynków w cieście sklepowym.
Ale dalej nie było tak różowo. „Autostrada” to wąska droga, po jednym pasie z każdej strony, nabita ciężarówkami, które ledwo dyszą pod górkę i na zakrętach, więc tak sobie jechaliśmy wszyscy pod sznurek. W strefie komfortu - kibelek, przy nim pani, a koło niej beczka z wodą i wiaderka. Machnęła na mnie więc się zatrzymałam z pytaniem w oczach i to ją chyba wkurzyło, bo się obraziła; całkiem tak samo jak sprzedawczyni ciepłego soku morelowego na Patriarszych Prudach w „Mistrzu i Małgorzacie”. Chodziło o to, że trzeba było sobie zaczerpnąć wody z beczki i spłukać kibelek ręcznie… no;
Do pewnego momentu nie ma innej drogi, więc za „autostradę” zapłaciłam dwa razy więcej z okładem niż za paliwo. Które jest dokładnie w tej samej cenie, co w Ameryce. Nóż w kieszeni…
Jak tylko zobaczyłam, że pojawiła się „libre” czyli niepłatna, zjechałam natychmiast w ramach protestu.
Ta była jeszcze węższa, ale za to pustawa (ciężarówka nie bardzo się mieści), choć tylko do czasu pustawa.
Gdzieś 40 km przed Guadalajarą - korek. Auta na sygnale się przeciskają, więc wiadomo - wypadek. Ale w drugą stronę taki sam korek, a w dodatku pomiędzy autami śmigają, najwyraźniej bardzo zadomowieni, chłopcy z paczuszkami łakoci. Trochę mi się dziwne wydało, że wypadek, przecież niezapowiedziany, a oni tak od razu gotowi…
No; bo to był zwyczajny korek wjazdu do miasta. Półtorej godziny do pierwszych tablic, a potem już tylko gorzej.
No kurczę! Przecież jeździłam po naprawdę dużych miastach, po NYC w godzinach szczytu, o Chicago i Lwowie nawet nie wspominam, ale takiego piekła nigdzie nie było!
Ernesto przesłał mi linka z adresem, a mieszka w centrum, choć nieco na uboczu. Już było ciemno, nie widzę tych wszystkich „rozwidleń” które google widzi i w dodatku auta jeżdżą jak im się podoba. —Jakie pierszeństwo, jakie stop proszę pani. My się tu spieszymy, a nie jakieś drogowe grzeczności świadczymy..
Boże! I w dodatku, jak już trafiłam na właściwą ulicę, to zamarłam ze zgrozy. Gdzie ja jestem?!
Dwóch wyrostków pokazało mi dom i stoją. Ja siedzę w aucie. Ernesto dzwoni, że będzie za 10 minut.
Mam ochotę uciec.
W końcu przyjeżdża nowiutką Mazdą, otwiera bramę pilotem i….. wjeżdżamy do raju..
Piękny dom, pięknie położony, z ogrodem i drzewami owocowymi, mandarynki dojrzewają, ścieżki wyłożone światłami, pies się łasi.. no proszę cię….
Część domu Ernesto jest dla couchów, w drugiej części mieszka on sam. Jest psychologiem i programistą komputerowym. Nie narzeka.
Widzę z okna, że już ciemno więc śpi; ja też się zbieram.
Obiecał, że mnie jutro podwiezie do centrum, żebym nie pchała się do tego zwariowanego kolosa autem.
Podarowałam mu środek przeciw komarom (już sprawdzałam skuteczność) jest zachwycony. W przyszłym tygodniu wybiera się do Ameryki i chce nabyć.
Odesłałam go do Amazona..
30.10. sobota, dom Ernesto, Guadalajara
Dziś było pierwsze „sprawdzam”. Tego, czy te dwa lata codziennych ćwiczeń i marszów zaowocowały w miarę przyzwoitą kondycją.
No i powiem tak - podskoków specjalnych nie było, ale dałam radę. No i wytrzęsłam z siebie wszystkie tacos, od Carlosa poczynając. Sądząc po oponkach u 90% populacji, raczej trzeba z nimi uważać….
7 km w dół po kamieniach i to samo do góry. Wycieczka polecona przez gospodarza, który wyjechał na weekend na wyspę na Pacyfiku, ale zostawił pilota do bramy z hojnym „help your self”. Tym sposobem rezyduję wśród palm i kaktusów, w towarzystwie Sally - super towarzyskiej pani, rasy wilczur.
Miejsce wyprawy to Barranca de Huentitan i jest bardzo popularną destynacją amatorów szlifowania kondycji. Schodzi się na dół do wąwozu, którym płynie rachityczna rzeczka i wraca tą samą trasą.
Ludzi mnóstwo, zwłaszcza w górnych partiach szlaku; potem pustoszeje.
(Myślałam, że te rzesze sapiących pod górkę, kiedy byłam na początku drogi w dół, to idą z samego dna i byłam pod wrażeniem. Później się wyjaśniło:)
Widoki mnie nie oszołomiły, bo taki właśnie, dokładnie na ten wąwóz ma Ernesto ze swojego domu (do dobrego przywyka się szybko:).
Ale po drodze było meksykańsko w 100%, swojsko i dla mnie ciekawie.
Oczywiście wszechobecny handel czyli woda i cukierki po drodze, dowożone osiołkami.
(Sfotografowałam historię jednego osiołka. Kiedy szłam w dół zrobiłam mu zdjęcie, bo wierzgał i był niepokorny. Wracając do góry, zobaczyłam, że jedną nogę ma zgiętą w kolanie i podniesioną w specjalnej uprzęży, żeby stał spokojnie. Rozpłakałam się z bezsilnej złości, ale poszłam dalej. A za jakiś czas minął mnie właściciel, który, jadąc na „moim osiołku”, poklepywał go czule po zadku i śpiewał piosenkę…)
A wczoraj zwiedzałam Gualadajarę. Piekielne miasto.
Do centrum podwiózł mnie Ernesto, wyrzucił na stosownym rogu i miałam Guadalajarę cały dzień do dyspozycji.
Drugie co do wielkości miasto Meksyku po Mexico City (ale i tak dziesięć razy mniejsze) ma opinię najbardziej europejskiego sposród miast kraju. Rzeczywiście - budowle w stylu nawiązujące do europejskich, wyglądają monumentalnie i całkowicie inaczej niż inne miasta, które widziałam do tej pory. Ale czy to jest walor to jeszcze nie rozstrzygnęłam:)
Na pewno bardzo ciekawe są freski - murale jednego z wielkiej trójcy - Orozco, które są rozsiane po całym świecie, ale on sam twierdził, że najlepsze z jego prac są właśnie w Gudalajarze.
Stare miasto jest kombinacją placów połączonych ulicami, wzdłuż których, od rana, pracowicie rozkładają się kramy z pamiątkami. Oferta, jak wszędzie na świecie choć nie wiadomo jak długo jeszcze - po trosze chińska, po trosze z domieszką rękodzieła.
Wszystko razem średniej urody, przynajmniej dla mnie. Przy czym te uliczne stragany to tylko przygrywka do Old Market - wielopiętrowego królestwa mikroskopijnych sklepików i punktów gastronomicznych, których ilość musi iść w tysiące. Za niecałego dolara dostałam wielki kubek świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy, ale na nic innego się nie zdecydowałam….
Za to wieczorem Ernesto zabrał mnie do „lokalsów”. Próbowałam rozmaitości po trochu, ale i tak po uczcie nie mogłam się ruszać. A właściciel jednej z przyulicznych knajpek, kiedy się dowiedział, że jestem z Polski, nałożył podwójnie.
- Bo - powiada - któregoś dnia uzbiera na podróż tam właśnie. Do kraju Jana Pawła II.
Hm….
P.S. Buty marki Merell sprawują się znakomicie. Po raz pierwszy, prosto z pudełka, użyte na wycieczkę do kanionu Palo Duro w Teksasie, w którym się oczywiście zgubiłam i zamiast 10, zrobiłam 20 km (zegarek wyliczył:)
Jednego, nawet najmniejszego odcisku. I dziś równie znakomicie. Zwłaszcza po tych kamieniach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz