https://photos.app.goo.gl/rmEtkmN4isFfARWVA |
31.10. niedziela, Chapala, Ajijick, wciąż rezyduję u Ernesto
Powoli ogarniam co mam tutaj jeść. Tacos i reszta są OK, a nawet bardzo smaczne, ale to zanurzanie w rozmaitych gorących tłuszczach bardzo mnie niepokoi.
Mieliśmy z Carlosem (gospodarz w La Paz) rozmowę poglądową na temat meksykańskiego jedzenia i jego zgubnych skutków w postaci wszelkich cielesnych nadmierności.
To nie jest po-fastfoodowa, amerykańska, zwalista otyłość; ludność meksykańska jest co prawda bardzo „shapy”, jak to określił Carlos, zwłaszcza kobiety bym dodała, ale te kształty są nieco zbyt wyraziste..
Carlos twierdzi, że w gruncie rzeczy wszystko jest about tortillas, a cała lista nazw rozmaitych potraw jest wariacją na temat…
I on i wszyscy, z którymi umiałam się dogadać, zgodnie twierdzą, że najlepsze jest jedzenie uliczne, ale trzeba wiedzieć gdzie, czyli najlepiej mieć lokalnego przewodnika.
Jeśli nie ma takiego na podorędziu to zwyczajnie - postać chwilę i zobaczyć czy się interes kręci i jak szybko się kręci.
Jestem na etapie wypracowywania własnej strategii. Jeszcze nie dojrzałam do decydowania o jakości tacos, ale nauczyłam się jak szukać wyciskalni świeżych soków. To podstawa. Tam gdzie warczy maszyna, a ludzie chodzą z kolorowymi woreczkami z rurką w środku - tam się należy kierować.
I dziś i wczoraj - pycha! Czekam, który woreczek mi się spodoba i pokazuję, że chcę taki sam. No i nauczyłam się jak jest marchewka po hiszpańsku (la zanahoria).
Tak było rano, po mszy na skraju doliny. A po południu to już w ogóle szaleństwo! W Ajijick znalazłam stragan z warzywami na parze. Tam się nauczyłam jak się woła na buraka (raiz de remolacha) bo go nie chciałam. Ale wszystko inne jak najbardziej, posypane ostrym tartym serem i polane tym ich dressingiem, po którym się zionie ogniem.
Kolejna pycha!
Sok wypiłam w Chapali, a warzywa zjadłam w Ajijick. Problem w tym, że i Chapala i Ajijick to miasteczka z wyższej turystycznej półki meksykańskiej. Położone przy jeziorze Chapala Lake (największe w Meksyku) mają urodę i atmosferę kurortów.
Jak do tej pory najbardziej zadbane i „światowe”z tych, które widziałam. W Chapala nawet koszy na śmieci było pod dostatkiem. No i jak mnie oświecił Ernesto, Ajijick to najbardziej snobistyczne miasteczko w stanie Jalisco. Dużo amerykańskich pieniędzy i ich właścicieli, co się przekłada na standard oczywiście.
Sombrera, lody i ziarna dyni zatopione w cukrze owszem, ale też i sznurkowe hamaki i ręcznie tkane wełniane pledo-dywaniki, tudzież miotły ułożone w fantazyjne konstrukcje. I domy z kolorową elewacją, która się trzyma ściany.
I ani jednego złomowiska używanych samochodów przy drodze wzdłuż jeziora - byłam w szoku!
No i w Ajijick trafiłam na melodyjny, meksykański pogrzeb, tudzież na ulicznego, amerykańskiego chyba, soulistę, który poruszył publiczność - mój rocznik tak na oko:); - amerykańskich turystów rzecz jasna! (filmik w albumie razem z chórem żeńskim w Chapala:)
Choć z drugiej strony jestem tu za krótko, żeby wyważyć swój własny sąd. Bo jakoś podskórnie czuję, że oni, Meksyk, idą własną drogą. Kluczem chyba jest bycie dumnym ze swojego kraju. Uciekają z niego, to prawda. Ale równocześnie są dumni ze swojej flagi.
(Z Chicago - miastem żegnałam się w ich Independence Day, 15 września. To, co się działo na ulicach - klaksony, pieśni, wymachiwanie flagami - i ta solidarność, prawie namacalna….; Polacy też mają Paradę Pułaskiego i biegi z flagą ale meksykańskie świętowanie jest very special)
Tak, czy siak - zaczynam powoli przywykać do tej kalekiej urody. Chociaż nie umiem jej jeszcze zdefiniować.
P.S. To nie był koniec dnia okazuje się. Mój gospodarz zadzwonił, że wraca, więc wyjechałam po niego. Przy okazji polecił mi żebym zajrzała pod Templo Expiatorio Santisimo Sacramento. Świątynia znajduje się w nowej części Guadalajary, w dzielnicy studenckiej. W każdy weekend, w nocy, zbierają się pod nią ludzie, którzy handlują, albo śpiewają, albo dają występy rozmaite. Tłumy. Ponieważ jutro rozpoczyna się meksykańskie El Dia de los Muertos, więc pojawili się również stosowni przebierańcy. No to zajrzałam, łamiąc regułę nocnego niewychodzenia w Meksyku. A potem, o północy, Ernesto poszedł jeść wegańskiego hamburgera (warzywne kiełbaski i majonez z nerkowców), który wyglądał pysznie, ale popisałam się silną wolą…
1.11. poniedziałek, w drodze do Guantanajo, po wizycie na cmentarzu w Patzcuaro,
Są tego ilości przemysłowe - fraz, sentencji, mądrości - o tym, czym jest życie.
Bywa pudełkiem czekoladek, kalendarzem adwentowym, puzzlami, paciorkami różańca… Czymkolwiek by nie było, zawsze pulsuje podskórnie jedno pytanie:
„czy ono ma sens? a jeżeli ma, to jaki? a jeżeli nie ma to po co to wszystko?” No i zmagamy się z tym pytaniem w rozmaitych konfiguracjach. Próbują na nie odpowiadać wszyscy, wszędzie, zawsze, razem i każdy z osobna.
A ono wciąż wisi nad nami bez odpowiedzi, uśmiecha się i kusi zachętą:
- Spróbuj, może tobie się uda?
Nie. Nie uda się, mnie też się nie uda. Ale nie mam innego wyjścia jak udzielić odpowiedzi, która dla mnie będzie prawdziwa. Będzie poręczą, o którą będę mogła się oprzeć; albo przytrzymać, schodząc w dół lub wchodząc pod górkę….
W jedno wierzę bardzo mocno - że życie nie jest przypadkiem. Że ta pozorna abstrakcja z tysiącem linii i kolorów, biegnących w różnych kierunkach i przenikających się w nieoczekiwanych tonacjach, że ta abstrakcja, kiedy się od niej oddalić i przysiąść na chwilę (jak w muzeum), zacznie znaczyć; zyska tytuł.
Patrzę na moją podróż, którą właśnie odbywam. Marzyłam o niej od czterech lat. Przygotowywałam dzień po dniu. Przede wszystkim poprzez ludzi, którzy mają już takie doświadczenia za sobą, lub właśnie ich nabywają. Zapisałam się do kilku grup na fb i śledziłam wpisy codziennie. Zadawałam pytania, nawiązywałam znajomości. Przez długi czas miała być w towarzystwie doświadczonego podróżnika; Covid pokrzyżował plany wspólne. Ale moje nie. W ten właśnie sposób dowiedziałam się o couchsurfingu.
Początkowo- mgliste i nierealne - jak to u kogoś? Tak z mety i bez uprzedzenia kto zacz? Jak to możliwe? Ale widzę, że inni to robią z powodzeniem, więc i ja spróbuję - myślę sobie. Na próbę napisałam prośbę o nocleg u Mirka - Polaka w Rio de Janeiro, i zapytałam o karnawał. Gawędziliśmy pół dnia (była niedziela). Mirek wyjaśnił mi, że na cs nie ma takich długich terminów, jak w hotelu na ten przykład. I wyjaśnił jak to działa i na czym się opiera. I że korzystając, na pewno się nie rozczaruję.
No i najważniejsze w tym wszystkim to są ludzie. Jeżeli wchodzisz w to, to znaczy, że jesteś otwarty na świat i ludzi. Jesteś ich ciekawy. Wiesz, że możesz dużo dać, ale też i brać. I że to nie jest materialne. Jak pieniądz.
Oczywiście nie żyjemy w świecie idealnym i różnie bywa, ale system w jakim działa ta platforma, czyli opinii wystawianych po każdej stronie, mocno ogranicza nadużycia.
A po co o tym wszystkim mówię?
Bo chcę opowiedzieć o Ernesto. I o sensie życia. I o Wszystkich Świętych. I o El Dia de los Muertos.
O tych liniach biegnących w różne strony, które jednak się krzyżują w takich miejscach, że rysują kształt pełen znaczeń.
W gruncie rzeczy istota tych dni, w których zwracamy się ku tym, nie-będących wśród żywych, jest zawsze bardzo podobna; wszystko się kręci wokół pamiętania. Przecież chodzimy na cmentarze, przystrajamy groby, zbieramy się wokół nich po to, aby wspominać. Aby pamiętać, choć trochę inaczej niż w Meksyku.
Nasza pamięć jest nostalgiczna. Jest oddaniem hołdu. Jest zaprawiona smutkiem. Bywa ostrożną nadzieją, że to nie koniec. Że nadejdzie wspólny czas lub poza-czas, ale wspólny…
Tutejsza pamięć jest namacalna. Jest przywołaniem. Jest chwilą radości z ponownego obcowania. Mamy raz do roku tę jedną chwilę - krótką, więc sprawmy by była intensywna. Niech znowu będzie wśród nas taki, jakim był za życia. Śpiewajmy, jeśli lubił śpiewać. Pijmy tequilę tak samo jak i on pił. Wieszajmy torby na zakupy na krzyżu, jeśli dnie całe spędzał w sklepie. Przywołajmy go z zaświatów raz jeszcze, w jego ziemskiej postaci. Dziady….
Ernesto mówi, że nie dba o religię. Ale dba o ludzi. „The only thing is about the people” - powiedział. Patrzyłam jak ukradkiem zapłacił za hamburgera dla bezdomnego (zamienił z nim parę słów po hiszpańsku - nie zrozumiałam, ale się domyśliłam o co chodzi), jak wyczulony ma słuch na potrzebę, która nie jest jego. Kupić bułki od ulicznego straganiarza (pyszne!), sok z pobliskiego sklepiku (już wiem jak ma smakować najlepszy:), dać drobne i cukierka dzieciakowi, który umył szyby na światłach. Być dobrym człowiekiem po prostu.
Co zawieszą na jego grobie? Jakim go zapamiętają? Jaką piosenkę zaśpiewają?
Może właśnie ta troska, o pełen wdzięczności i radości taniec na grobie, tłumaczy meksykańską życzliwość i serce na dłoni?
Może. Nie wiem. I nie mnie to rozstrzygać.
Pojechałam do Patzcuaro jak mi polecił Ernesto. To jest najbardziej znane miejsce w Meksyku celebrowania święta zwróconego ku zmarłym. Ale nie było tak, jak co roku. Nie było wyprawy na cmentarz na wyspie. Nie było fajerwerków. Była cisza, skupienie i maski na twarzach. Dużo pomarańczowych kwiatów na grobach - to są ich tutejsze chryzantemy. Było tak, jak w Polsce..
Wysłałam Ernesto zdjęcie grobu udekorowanego pomarańczowymi kwiatami, nad którym otwiera się niebo podświetlone zachodzącym słońcem. Zamieścił je na swoim profilu na fb z komentarzem - „dopiero, kiedy zaczniesz odczuwać cierpienie, zaczyna się twoja droga ku zrozumieniu kim jesteś”…
P.S. W drodze do Guantanajo, trafiłam na miasteczko Cuitzeo -śliczne! Wszystkie domy białe z czerwoną podmurówką. Jak nie w Meksyku. Piękna katedra z fragmentami pięknych fresków na zewnętrznej elewacji. No i pozostałości celebracji z dnia poprzedniego. A w sklepiku verde jugo (zielony sok), tak jak mnie wyuczył Ernesto:)
I ołtarzyk dla zmarłych tego miejsca; na tyłach sklepiku…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz