Opowiem Ci historię. Zwariowaną i zabawną. Zwyczajną w dzianiu się. Tajemniczą w swej celowości.
Jedną z tych „pętelkowych”, w których początek jest równocześnie końcem. A przynajmniej znaczącym etapem.
W grupie Pan American zostaliśmy przyjaciółmi z Don Anthony. Poniewaz zabierał głos w każdej dyskusji, to widać było, że zna Meksyk, więc go zaczepiłam czy nie miałby jakiegoś gotowca w rękawie. I, jak to bywa z dobrze poinformowanymi, miał. Meksyk, Gwatemala, Honduras, aż do Panamy - bardzo proszę; oto plan wycieczki.
Sprawdziłam z kim mam przyjemność i wyszło, że mieszka w Hondurasie. Dlaczego tak mi wyszło - nie pamiętam.
I oto jestem w Guanajuato, 2 listopada, wczesnym popołudniem. Duże miasto, niezły zasięg - ustalam szczegóły noclegów - tego wieczornego i zupełnie nieoczekiwanie, następnego też. Zaprosiła mnie Marie - co prawda do San Miguel de Allende, ale też mam to miasto w planie, a w dodatku rzut beretem z Guanajuato. Ale na razie jestem od dwóch godzin w kolorowym mieście na wzgórzach, podoba mi się bardzo i cieszę się na wieczór, bo gospodarz jest chętny do wyjścia. Przysyła mi link z adresem, klikam i…oczom nie wierzę! Pomyłka! Mieszka w innym mieście! Ponad 120 km zakrętów i dziur! Rzecz nie jest nie do przeskoczenia, ale jeśli już muszę jechać, to wolę do San Miguel, które jest bliżej i podobno ładne. Marie odpisuje, że nie ma sprawy, ale tak w ogóle i na stałe, to ona mieszka w Guanajuato- powiada - i może mnie polecić swojej znajomej, żebym mogła u niej przenocować i nie tłukła się po nocy.
- O Nieba! Czy to się dzieje naprawdę? - pytam siebie, rzecz jasna retorycznie.
Tymczasem wokół mnie gęstnieje tłum. Ludzi jest coraz więcej i więcej; grają, śpiewają, zbierają się wokół ulicznych występów, robią zdjęcia z przebierańcami.
-What the Hell?? Co to za miasto??
I nagle uświadamiam sobie, że jest 2 listopada, drugi dzień meksykańskiego Dias Mortales, a ja jestem w dużym mieście, słynnym z unikalnej urody, którego wieczornej atmosfery nie da się porównać z niczym.
Czuję rozdarcie w mojej podróżniczej duszy - nie mam gdzie spać i choć zmierzam pod wskazany adres, to idzie mi ciężko, oj ciężko. Co chwilę widzę coś, czemu nie mogę się oprzeć, przystaję, zapominam się, idę dalej. Znajoma mieszka w samiutkim sercu miasta, na jednym ze wzgórz, na które trzeba się wspiąć wysoko (San Francisco to deptak w Krynicy). Za chwilę będzie całkiem ciemno, ale póki co oglądam się za siebie…i znowu zapominam, że nie mam gdzie spać:) Jakie widoki!
W końcu znalazłam znajomą, a raczej jej dom, bo ona sama gdzieś zniknęła. Nie ma. Pytam sąsiadów - nie widzieli.
Marie przysyła jeszcze jeden adres:
- tak, mogę się zatrzymać, ale auto wykluczone, nie ma gdzie stanąć.
A samochód jest na publicznym parkingu, na noc zamykanym, a ja znowu tylko ze szmacianą torebką….
Wokół mnie zapada noc.
Pytam Marie, o której chodzi spać - o pierwszej- odpisuje.
- Iiii, to masz dużo czasu - mówię do siebie. I tak już jest ciemno. Za dwie godziny będzie tak samo. Więc się trochę pobawię:)
Co uczyniwszy.
Ale to nie koniec. Przyjeżdżam pod wskazany adres, odnajduję stosowny dzwonek, a na nim imię i nazwisko Marie i drugie.
- Jak myślisz, czyje?
- Dobrze myślisz - Don Anthony…
Kurtyna.
No to tak. Marie jest Amerykanką, urodzoną w Kalifornii, ale całe życie, zanim osiadła w Meksyku, spędziła w NYC.
(Pokazałam jej filmik z Time Square, ale nie było łez wzruszenia, więc pewnie tak sobie ten NYC).
Dotarła do emerytury w dobrym zdrowiu i stanie panieńskim i zatęskniła za słońcem dzieciństwa.
(No; nie tylko o słońce poszło, prawdę powiedziawszy. Znam szczegóły, ale ludzkie historie mają limity światła dziennego. Ta też.)
Trzymając się wersji słońca - Marie postanowiła pokręcić się po Meksyku. Pokazała mi dom, w którym się zatrzymała, w pierwszym dniu po przyjeździe do San Miguel.
(San Miguel to bajkowe miasto, również na wzgórzach, pełne amerykańskich turystów, amerykańskich rezydentów i amerykańskich pieniędzy. Drogie i wyrafinowane w podawaniu meksykańskiej odrębności, podlanej światowym sosem. Cepelia. Ale w najlepszym gatunku).
No więc dom. Wyszła z tego domu w pierwszy wieczór pobytu i w ten sam wieczór spotkała Don Anthony. To było osiem lat temu. Zaskoczyło. Była chemia, choć ostrożna (troszkę starsi ode mnie; wreszcie ktoś starszy!:). Zaczęli od podróży. W San Louis Potosi, poprosili o wspólne zdjęcie japońską turystkę. Pokazała mi to zdjęcie - siedzą objęci i roześmiani.
-Popatrz jak ja tu wyglądam. Ja nigdy nie wyglądałam tak pięknie jak wtedy. I said to myself: „You have to love this guy! No doubt!”
Nie poznałam Don Anthony. Jest w Texasie; musiał wyjechać w sprawach rodzinnych i nie wróci wcześniej niż za miesiąc. Nie szkodzi.
Dziś mija tydzień mojej rezydencji u Marie. Dostałam pokój gościnny z łazienką i patio z palmami, codzienną poranną kawę i mnóstwo ciepła. Zadomowiłam się.
Dwa dni - miasto. Pierwszy dzień sama, zaglądnąwszy w każdy zaułek, z katedrą w południe i o zachodzie słońca. Katedra to najwyższa budowla w mieście i widać ją z każdej strony. Nie sposób zabłądzić.
(wieść niesie, że architekt, tutejszy, budował ją w XVII w na wzór gotyckich i barokowych katedr w Europie, a stylów uczył się z obrazów. Z różowego piaskowca, w stylu tzw. baroku meksykańskiego)
Mnóstwo hoteli, kawiarni, restauracji, sklepów z pamiątkami. Maleńkimi, klimatycznymi, bajecznie kolorowymi. Pełno ludzi na ulicach. Energetycznie.
W drugi dzień Marie zabrała mnie do Galerii Sztuki Współczesnej. Miejsce składające się z dziesiątków miejsc - wystaw, najczęściej prowadzonych przez samych artystów. Wielu po szkołach amerykańskich, płynny angielski to norma. Dużo staroci. Wszystko wymieszane, ale według klucza, który sprawia, że nie ma wrażenia chaosu i tandety.
Okazało się, że Marie jest niepohamowanym nabywcą tkanin, ceramiki, obrazów. Z większością właścicieli witała się serdecznie. Objaśniała mi technikę alebrije (geometryczne, maleńkie punkty, układające się w całość przedstawienia), pokazywała różnice we wzorach ze stanu Jalisco i Gwatemali. Pod wieczór pękała mi głowa.
Ale to było po prostu - piękne. Złożyłam osobny album ze zdjęć tylko z tego miejsca. Trzeba zobaczyć. A wtedy pokora sama przychodzi.
W piątek siedziałyśmy nad mapą i planowały dalszą moją podróż.
- Wiesz co? - mówi Marie - jedźmy razem do San Potosi, a potem możemy zrobić piękną pętlę i wrócić za kilka dni.
Zrobiłyśmy trasę ponad 1000 km, odwiedzając po drodze turystyczne wschodzące gwiazdy. Już znane w Meksyku, ale nie w świecie. Biedne miasta, w których zaczynają pojawiać się turystyczne pieniądze. Organizują się wokół hoteli, stolików z jedzeniem przed domami, nazywanych restauracjami. Wokół parkingów płatnych niebotycznie.
Każą dojeżdżać pionowymi drogami z dziurami, z których każda grozi urwaniem zawieszenia. I pokazują przyrodę, która zapiera dech w piersiach. To jest ich największy skarb. Nie tylko ich.
Zaczęłyśmy od San Louis Potosi - kiedyś bardzo bogate miasto ze względu na kopalnie srebra i mennicę. Trochę przypomina stare miasto w Gualadajarze, choć w miniaturze - place z monumentalnymi budowlami, połączone wąskimi ulicami.
Marie wynalazła hotel w samym centrum, ale bez parkingu. OK; maszerujemy z walizkami przez stare miasto - jest hotel. Bardzo ładny, bardzo drogi. Pokój taki sobie, ale z widokiem na wąską uliczkę. Klimatycznie. Oczywiście okazało się, że jest inny parking, tuż za rogiem, ale do tego starego nie mogłyśmy trafić (Marie gubi się jeszcze bardziej niż ja). Wszystko razem - 2 godziny kręcenia się w kółko. A w nocy nadwyrężone meksykańskie zawieszenia, przejeżdżały przez sam środek naszych głów….
- Łóżko to łóżko, a woda to woda. Chociażby ze złotych kranów leciała - mówię do Marie i drugą noc spędzamy w skromniutkim, taniutkim hoteliku, z parkingiem przy oknie, szerokim łóżkiem i gorącą wodą w kranie. Super!
Na trzecią lądujemy w Xilitla, w górach Sierra Madre, w klimacie subtropikalnym. Marie buszuje po boocking.com i wynajduje znowu coś w centrum miasta. Do centrum wjeżdża się po prawie pionowym betonie. Coś zazgrzytało od spodu, więc dałam stanowczy odpór i machnęłam ręką na lewo (skręt na pionowy beton był w prawo), a tam - hotel. Cudo! Urządzony meblami i tkaninami z regionu. Z kawą i miodem z własnej plantacji. Z napierającą, tropikalną zielenią za oknem. WOW!
Ostatnią noc spędziłyśmy w magicznym Bernal. Atrakcją Bernal jest góra z zakrzywionym szczytem, która przywołuje rozmaite skojarzenia i którą widać z bardzo daleka i z zupełnie bliska. Bernal składa się prawie wyłącznie z drogich hoteli, po jednym turyście w każdym. Wieczorem było ciemno, a rano pusto. Ale słońce i światło - amazing!
Miałyśmy naprawdę dobry czas. Wiedziałam o tych miejscach wcześniej, ale nie wiem czy sama bym się zdecydowała. Odległe, ja bez języka (Marie zna hiszpański), drogie.
No i zupełnie nie-turystycznie - takiego intensywnego, angielskiego practice nie miałam przez całe osiem lat!:)
9.11. wtorek wieczorem, San Miguel de Allende
Powinno się dłużej odleżeć. Ułożyć. Nazwać. Powinnam dać sobie czas na schwytanie wrażeń. Na decyzję, w którą stronę mam pójść z własną oceną; czy to, co widziałam było piękne, czy tylko dziwaczne.
Ale jutro wyruszam już do innego miejsca, spotkam się z innymi ludźmi. Wrażenia po Las Pozas mogą nie mieć czasu dojrzeć. A ja nie chcę pozwolić, żeby je przygniotło cokolwiek.
100 lat temu, angielski arystokrata, poeta, miłośnik sztuki i przyjaciel artystów - Sir Edward James, pojechał sobie do Meksyku, do subtropikalnych lasów Sierra Madre, zakochał się w miejscu położonym niedaleko malutkiego miasteczka Xilita i założył tam wielki ogród poświęcony głównie orchidei.
Ogród musiał być niezwykły, a właściciel szczęśliwy.
Ale widać nie tylko człowiek potrafi zranić; przyroda również bywa okrutna. W 62 roku ubiegłego wieku fala mrozów nawiedziła te tereny i cała plantacja wymarzła. Na jej miejscu, ekscentryczny i bajecznie bogaty arystokrata, nie szczędząc funduszy wybudował kamienny ogród. Mówi się o nim jako nieskończonym dziele wizjonera, albo przeciwnie - o zamierzonej i skończonej metaforze nieskończoności… Także o wpływie surrealizmu, którego Edward James był admiratorem. Przyjaźnił się z Dalim, Picasso, Breton.
Pewnie w każdym spojrzeniu jest jakieś ziarenko, a wszystkie układają się w coś w rodzaju czytelnego wzoru.
Ja, chodząc po tym ogrodzie i odłączając się co chwilę od grupy z hiszpańskojęzycznym przewodnikiem ( na angielskiego trzeba było czekać dwie godziny), no więc tak chodząc po tym ogrodzie, pomyślałam sobie, że to jest kamienny grób poświęcony orchidei, która zmarła. Powróciła zaklęta w konkret twardego betonu, którego nie zmiecie zimno, deszcz i wiatr.
Owszem, przyroda naniesie swoje wzory, pokryje beton mchem, wypłucze żłobienia. Ale on sam zachowa kształt ukochanej zmarłej…
Bardzo niezwykłe jest to miejsce i długo o nim rozmyślałam w drodze powrotnej. Na przemian z wrażeniami, których dostarczała sama droga. Las Pozas jest położone na wysokości 8000 stóp. Kilkanaście kilometrów dalej, znalazłyśmy się na wysokości 4000. Więc zjazd był serpentyną, na hamulcu, w długim rzędzie zdyscyplinowanych samochodów.Wysoko w górach mgłę rozwiewał wiatr i podświetlało słońce, porośnięte tropikalnymi lasami góry, wyglądały jak stosy aksamitnych poduszek, nad drogą zwisały bananowce i wypełzały krzewy z różnokolorowymi kwiatami. I ani jednego zdjęcia!
Ja, zupełnie jak nie ja, wczepiona dwiema rękami w kierownicę, jak amerykańska staruszka, a obok mnie Marie, wciskała pedał nieistniejącego hamulca…
Za to już na dole było miejsce na zachód słońca…
P.S. Historia Marie i Don Antony jest prawdziwa, tudzież imiona również. Dostałam na to pozwolenie od nich obydwojga:)
P.S. W albumie ze sztuką pierwsze zdjęcia to nie obrazy, a murale z naszego sąsiedztwa. Powstały tydzień temu, a zdjęcie z nazwiskami to nazwiska artystów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz