https://photos.app.goo.gl/iLYctGLvc9UwEcrh9 |
Jechałam sobie wolniutko do Acapulco. Oprócz piosenki z czasów bardzo głębokiej młodości (a może nawet dzieciństwa), nazwa miasta brzmiała znajomo ze względu na pewien ślub, na którym nie byłam, ale widziałam zdjęcia. Prawie baśniowe.
Po chłodnym i rześkim MXC (choć płaskie, bo przecież to jezioro, to jednak położone w górach i otoczone górami; dlatego tyle smogu na ulicach) zrobiło się upalnie.
No więc wjechałam w miasto, jak to w Meksyku, w licznym towarzystwie. Z lewej ktoś trąbi, z prawej ktoś inny wyciąga rękę przez otwarte okno i pokazuje, że mu się spieszy, a przede mną czerwony garbus, z tablicą rejestracyjną na jednej śrubie, nagle stanął, a kierowca wysiadł z samochodu i zaczął wołać na chłopaka stojącego na chodniku.
Ale i tak jest nieźle. Droga jest szeroka i pnie się co prawda pod górkę (Acapulco jest przepięknie położone - na wzgórzach, które otaczają zatokę i schodzą do morza zewsząd. W nocy - bajka), ale można wytrzymać. Postanowiłam, że trochę sobie pojeżdżę po starej części, zanim zgłoszę się do mojego nowego gospodarza. Więc kiedy słyszę „skręć w prawo”, to chociaż zakręt i ulica bardzo mi się nie podobają, to skręcam. Niepomna, że wszystkie autorytety podlegają weryfikacji. Najlepiej zdroworozsądkowej. Do pierwszego skrzyżowania jako tako, ale drugie…dość powiedzieć, że siedząc w aucie, nie widziałam najbliższej ulicy w dole; a ta na której byłam, biegła pionowo w dół.
(kiedy wreszcie zjechałam, zahaczyłam o krawężnik błotnikiem)
I bieda, której przecież w Meksyku nie brakuje, ale ta, na tych stromych ulicach, była wyjątkowo przygnębiająca. W dodatku, chcąc się stamtąd wydostać, wyjechałam pod prąd, na tej drodze szerokiej i wygodnej, która, a jakże, w dalszym ciągu pięła się pod górkę…:)
Czego jak czego, ale zachowań ulicznych bardzo szybko się uczę, więc spokojnie odwróciłam się w dobrym kierunku, uprzejmie dając znak innym kierowcom, żeby chwilę poczekali…
Ale moje kłopoty dopiero miały się zacząć.
Ponieważ zdecydowanie odechciało mi się eksplorować miasto samodzielnie, więc zadzwoniłam do Jorge, że już jestem na miejscu i czekam na szczegóły. Przysłał mi link z adresem, klikam i… nie mam połączenia z internetem.
Od chwili kiedy wykupiłam pakiet miejscowego operatora, gdzieś mi zniknęło moje airalo i zapasowa e-sim karta. Kupowałam pakiet w San Miguel, Marie tłumaczyła, ale i tak widziałam, że dziewczynka - sprzedawca coś kombinuje w ustawieniach. Ale wtedy dostałam pakiet z silnym internetem, więc niepokój zaszył się gdzieś głęboko i nie przeszkadzał. Until now.
Póki co położyłam lagę na airalo i zaczęłam się rozglądać za punktem sprzedaży nowego pakietu.
Ze znalezieniem sklepu nie było problemu (karty sim sprzedawane są w sieci bardzo popularnych sklepów spożywczych - XOXO), ale z ekspedientką owszem. Wzbudziła mój zachwyt bo znała 10 słów po angielsku i to wystarczyło, żebym uwierzyła, że wie, co sprzedaje. A ona nie wiedziała. To znaczy co do kawy i kanapek to pewnie działała bez zarzutu, ale plan telefoniczny - hm, no cóż, chyba była przed szkoleniem.
Chociaż naprawdę się starała. Pukała we wszystkie okienka na ekranie, dzwoniła do obsługi klienta, ściągnęła pieniądze z konta, oddała,
poprosiła o gotówkę i też oddała, (chociaż tutaj musiałam użyć perswazji ustno - gestykularnej).
W końcu, po godzinie, wyszłam stamtąd, zdecydowana znaleźć operatora czyli TELcel(a).
Pytam chłopaka, rzucając jedno słowo Telcel i kładę akcent na przedostatnią, czyli w tym wypadku pierwszą sylabę. Chłopak wytrzeszcza oczy, a ja nacieram, bo co jest skomplikowanego w słowie telcel? On kręci głową, chowa się w skorupie, już prawie się mnie boi, gdy nagle jego kolegę genialnie olśniło, że akcent może paść na ostatnią sylabę i krzyknął telCEL?! - A tak! W centrum! W dół i dalej prosto - zamachał rękami, a ja pojęłam w lot.
Ale zaraz po tym jak się skończyło „w dół”, a zaczęło „prosto”, ulicę zablokowały cztery wielkie wywrotki. Wraz z rozkopaną drogą za nimi, choć bez jednego robotnika, stało się jasne, że „prosto” jest w remoncie.
Jak się dostać do dalszej części ulicy, przy której ma być mój Tel CEL???
Gdzie skręcić? Gdzie się przecisnąć? Na którą górkę wjechać, a z której zjechać?
Czarna rozpacz.
Stoję przy wywrotkach, które są tutaj chyba od niedawna, bo sporo aut podjeżdża i zawraca - to szczęśliwi tubylcy. Dwóch policjantów w czarnej limuzynie, też już zaczęło zawracać, ale dopadłam ich zdeterminowana i krzyczę TelCEL - z bezbłędnym akcentem. Jeden z nich zrozumiał od razu i nawet zaczął tłumaczyć jak dojechać, bo znał kolejne 10 słów po angielsku. Zderzył się jednak z moją mową ciała czyli - złożone ręce, rozłożone ręce, pocieranie policzków, niekontrolowane ruchy głową, a nawet coś w rodzaju cichego szlochu.
Wsiadł do samochodu i powiedział:„follow me”.
Znalazłam TelCEL(a), kupiłam pakiet, dojechałam do domu Jorge.
Miałam internetu 3GB i na razie nie myślałam o moim airalo, które zniknęło.
Jorge przedstawia mi swoją mamę i dziewczynę - przesympatyczną Brendę. Gadamy, śmiejemy się, ja już jestem zmęczona sama sobą i własnym gadulstwem (skąd ja znam tyle angielskich słów? Przecież mówię raczej słabo!?)
No; ale w którymś momencie pada żelazne pytanie - a co robisz w życiu? Gdzie pracujesz?
I Brenda odpowiada:
- Jestem inżynierem komputerowym.
Kurtyna.
P.S. Mam już moje airalo z powrotem. Skonfigurowane na automatyczne przełączanie.
P.S. Acapulco ma również swoją luksusową twarz w postaci malecon czyli nadmorskiego bulwaru i niezliczonych hoteli, w których turyści cieszą się widokiem morza i zatoki. Nie zaprzątają sobie głowy TelCEL(em) :)
22.11. poniedziałek, Playa la Ventura, rancho „El Coral”, 100 km na południe od Acapulco
Tego jest za dużo na to, co potrafię.
Tej ciszy i tego spokoju. Przestrzeni szerokiej plaży z wysokim brzegiem, pustej po horyzont od wschodu i zachodu. Wszystko nabiera rytmu filmu w zwolnionym tempie - grzebanie w piasku, kosmyk włosów, który fruwa szaleńczo przed zagapionymi oczyma - oczy i kosmyk istnieją oddzielnie; czas traci swoją płynność i skacze od obrazu do obrazu. Mija długa chwila zanim rozbite skorupy jaj, skojarzę z malutkimi ptaszkami tuż obok, które biegają po plaży i uczą się latać.
Cisza i Spokój to słowa, których znaczenie jest znacznie głębsze niż to ślizgające się po powierzchni, ale wobec tej głębokości jestem w słowie bezradna.
Natomiast całkiem dobrze sobie radzę z falami. I zachodami słońca. No i z całą codziennością gospodarzy małego, nadmorskiego gospodarstwa - jest tu miejsce na kilka namiotów, kilka prostych domków krytych liśćmi palmy, a nawet basen. No i kuchnia.
Sielsko?
Hm… nie do końca:) Było dwa dni trzęsienia ziemi w postaci dwóch autobusów wycieczki szkolnej. Siedemdziesiąt dziewięć osób. Z konkursami, nocną dyskoteką, rozdawaniem nagród na tle flagi państwowej. Podlać to wszystko żywiołem meksykańskiego temperamentu i mamy gotowy przepis na: jawaszachwilęzabiję!!!!!
Ignorowali mnie całkowicie, zwłaszcza po tym, jak się zapytałam czy ktoś mówi po angielsku. Nikt. Po hiszpańsku, któryś rzucił krótko.
Z zemsty nie zrobiłam im ani jednego zdjęcia przez całe dwa dni i dopiero w dzień odjazdu, kiedy wróciłam ze mszy w wiejskim kościółku, otworzyły im się serca i buzie, a to za sprawą sprzedawcy w obwoźnej sprzedaży lodów własnej produkcji, który kilka lat pracował w Montanie i podjął się roli tłumacza:) Powiedziałam im co myślę o szkole, w której się uczą dwóch języków, w tym jednego mother lengauge, a angielski haniebnie zaniedbują.
(wspominała mi o tym Johana - w Meksyku, poza hiszpańskim, istnieje 160 języków, ale w pełnoprawnym użyciu jest cztery z nich. Są wsie, w których ludzie nie znają hiszpańskiego i posługują się językiem rodziców. Ale to jest zanikające zjawisko i stąd pomysł kultywowania przed-hiszpańskich tradycji językowych w szkole)
Nie wiem dokładnie co sprzedawca lodów im tłumaczył z tego, co mówiłam, ale dla odmiany, z osoby całkowicie ignorowanej, stałam się misiem na Krupówkach - każdy chciał sobie zrobić ze mną zdjęcie - dlaczego? Nie mam pojęcia.
W każdym razie mój gospodarz miał strzał biznesowy, o którym sąsiedzi mogą pomarzyć i może czynić dalsze inwestycje. O utrzymaniu rodziny nie wspomnę.
Teraz wszystko wróciło do równowagi i znowu słyszę fale rano i wieczorem. A fale są przednie! Przyjeżdżają tu dla nich (zachodnie wybrzeże Meksyku, od strony Pacyfiku) w końcu surferzy z całego świata!
Fale są przez cały czas.
Nie pamiętam dokładnie tych na Bałtyku (20 lat przerwy), ale pamiętam je, jako biegnące do przodu. Te tutaj, niektóre, wracają. Zderzają się z nadchodzącymi. Biegną prosto, ukosem, powstają na kilka metrów w górę i spadają z hukiem. Można je przyjmować na klatę, płynąć razem z nimi, nurkować do przodu, albo rzucać się w poprzek. Zamykają się nad głową w trójkątny domek podczas zderzenia. Przybierają na sile, kiedy słońce wpada do morza.
To jest łatwe; to już kiedyś było. W życiu i na filmach o miłości. I w folderach reklamowych. Wiemy o czym mówimy i nadajemy na tej samej fali - prawda? :)
Ale ta cisza… tego nie umiem…
P.S. a tak na marginesie - całe szczęście, że jest pusto. Starsza pani, godzinami popiskująca z uciechy wśród fal, to widok nieprzyzwoity. Niektórzy mogą powiedzieć żałosny. Ale co tam, nikt nie widzi:)
25.11. czwartek, w drodze do Oaxaca, camping Cosa Colibri
Tydzień wakacji na plaży z wyżywieniem (najprostsze, meksykańskie, ale za to „spod ręki” plus wielka szklanka soku pomarańczowego, świeżo wyciskanego, codziennie rano) za $60 amerykańskich!
Nie za bardzo się przyglądałam rachunkowi, ale może był tam jakiś bonus za to dwudniowe, młodzieżowe, szaleństwo.
Tak czy siak byłam w szoku, bo cenę z góry ustaliliśmy tylko za namiot. Reszta szła „na kreskę i do zeszyciku”. No i wyszło tak, jak wyszło. Co do mnie pełna satysfakcja!:)
To było bardzo specjalne miejsce.
Oprócz wycieczki szkolnej, zawitała tam, również na dwa dni, meksykańska rodzina z Mexico City (wszyscy dorośli, z płynnym angielskim, miodzio). Mama miała na imię Consuela i znała to miejsce z dawien dawna.
- Tu było zawsze tak, jak jest teraz. Dzieci były malutkie, gospodarze młodsi, ale reszta dokładnie taka sama. Stoły, kuchnia, domki, basen - nic się nie zmieniło.
Gdybym była stąd to też bym wracała na tę plażę. I do tej rodziny. Tata, Mama, dwie córki i syn. No i jeszcze siostra Mamy. W pełnym tego słowa znaczeniu biznes rodzinny. Wszyscy mieli telefony, ale nigdzie nie widziałam telewizora. Wstawali razem ze słońcem, około 7 rano i każdy stawał na swoim posterunku; kobiety obstawiały kuchnię, dziewczyny sprzątały, a chłopaki na budowie (bo postępuje rozbudowa). Trzy razy dziennie siadali przy stole najbliżej kuchni (a tuż za moim namiotem) i jedli. I rozmawiali. Za każdym razem około godziny. Najdłużej wieczorem.
ROZMAWIALI! Nie patrzyli w telefon, tylko rozmawiali. I śmiali się z czegoś. Nigdy nie wyczułam żeby się o coś kłócili.
Dziewczyny pokazały mi coś w rodzaju kamiennego, chropawego stołu, lekko schodzącego ku dziurze pośrodku (odpływ), kiedy zapytałam gdzie mogę coś wyprać. I one też tam prały. I wieszałyśmy pranie na sznurkach przy basenie.
Pewnie chcą się stamtąd wyrwać. Zostawić te wielkie koniki polne, które skaczą po gościach wieczorem, a one śmiejąc się, zbierają je zewsząd i głaszczą po pyszczkach.
Zostawić maleńkie żółwiki, które zbierają na plaży, do wielkiej miski wypełnionej wodą, kiedy fala się cofa, a potem wrzucają do morza z powrotem. Kiedy maleństwa są już bezpieczne.
Muszą się stamtąd wyrwać, żeby kiedyś być tam naprawdę i na 100%. Żeby kiedyś być na swoim miejscu.
P.S. Dowiedziałam się właśnie, że jutro, z Puerto Escondido do Oaxaca, czeka mnie ponad 200 km górami i zakrętami. Czyli maksymalnie 40km/h. Mam nadzieję, że widoki zrekompensują ślimacze tempo.
P.S.Siwego odrostu mam jakieś dwa centymetry i nie sięgam pamięcią do tak dużego. Babuleję na głowie. Zobaczymy co z tego wyniknie.
26.11. piątek, Oaxaca
Dziś, w Polsce, w Krakowie, był pogrzeb Wani. Wani Wańczyka. Bogdana Wańczyka.
Bogdana przyjęliśmy do wiadomości, ale Wania był Wańczyk. Nie było innych opcji.
My czyli kto?
My, nasze towarzystwo. Mieliśmy po dwadzieścia parę lat i wszyscy siedzieliśmy w Krakowie. Kończyli studia, niektórzy zaczynali następne, niektórzy żenili, a niektórzy po prostu byli. Kraków w tym wszystkim był najważniejszy.
Wania był w centrum - duchowym i miastowym. Ironiczny. Prześmiewczy. Anielsko dobry. Piekielnie zdolny. Najgłośniej chrapiący człowiek, jakiego w życiu poznałam.
Nie; nie napiszę, że był niezastąpiony. Nawet nie napiszę, że już nic nie będzie takie jak dawniej.
Nie napiszę tak, bo to nieprawda.
Z Wanią nie widzieliśmy się może piętnaście, a może więcej lat. Z innymi też nieczęsto - lata idą w dziesiątki. Żyjemy każde swoje życie i może nawet nie poznalibyśmy się na ulicy.
To dlaczego na wieść o śmierci Wańczyka zabrakło mi oddechu, a jedyne słowa jakie przychodziły do głowy to -„jak to???!!!”
Wania zrobił wyłom w naszym micie. Po swojemu zrobił nam kawał i pokazał język:
- A co? Wyście naprawdę myśleli, że da się nas zatopić jak owada w bursztynie i pozostać forever jung?
Nie da się i ja wam pokażę jak to się robi.
I wziął i umarł. Zrobił nam brzydki kawał.
Chyba rzeczywiście już nic nie będzie takie jak było…..
R.I.P.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz