29.11. poniedziałek, Tehuacan w gościnie u Blanki i jej mamy
Oczywiście w podróży cieszy mnie wszystko, ale najbardziej ludzie. Nieprzewidywalni - są zawsze niespodzianką i nie ma ich w żadnych folderach reklamowych. Oczywiście tych „moich”, tych, których JA spotkałam. Bo każdy z podróżujących spotyka innych i za każdym spotkaniem kryją się historie jedyne. To dzięki spotykanym ludziom zapamiętujemy miejsca.
Tehuacan to miasto spore i niebrzydkie, ale nie w czołówce must see. Na pewno daleko mu do Oaxaca. Obiektywnie. Według rankingów i przewodników.
A subiektywnie - wcale nie!
Na moje zapytanie o nocleg w Tehuacan odpwiedziała Diana.
Jak się później okazało, Diana jest śliczną Meksykanką, mieszkającą i studiującą teraz w Kanadzie, która do couchsurfingu zagląda często. I trafiło na mnie.
Zaproponowała nocleg u swojej rodziny, chociaż rodzina nie mówi po angielsku. Ot, miałam zapukać, powiedzieć „yo soy Ewa”, a reszta miała być wiadoma i nadana z Kanady.
- Powiesz kim jesteś, oni ci otworzą pokój i nie musisz nic mówić - tak brzmiała instrukcja.
OK.
Jest niedziela, 6 po południu, za mną kolejna jazda przez góry, groźne zakręty (curvas peligrosas) i widoki nie z tej ziemi (pola kaktusowe wow!).
Pukam. Otwiera mi żwawa pani, troszkę starsza ode mnie i zasypuje potokiem słów, z których wyławiam dwa brzmiące nieco bardziej znajomo - „nosotros” (jestem pewna, że to znaczy „my”) i”conmeamisa” co uznaję za „camiseta” (podkoszulek), tylko z trochę przeinaczoną wymową. Wiadomo, w Meksyku mówi się różnie.
Pani pokazuje na pana (domyślam się męża) i na samochód (nie mój). Ujęła mnie pod ramię i delikatnie naciska żebym wsiadła. Ja pokazuję, że może jakąś torbę wezmę, ale widzę, że nie, nie potrzeba mi torby.
Usiłuję dociec jaki jest związek pomiędzy podkoszulkiem, my i popychaniem w kierunku nie mojego samochodu, ale nic, chociaż odrobinę logicznego, nie przychodzi mi do głowy.
No nic; jedziemy. Pani troszkę starsza niż ja, ciągle mówi o podkoszulku, ja gorączkowo wołam o pomoc google tudzież „say hi”, ale w samochodzie jest słaby zasięg.
W dodatku Diana tekstuje i pyta czy jestem już w pokoju.
- Nie - odpowiadam - jedziemy GDZIEŚ samochodem. Czy ona (Diana) się nie orientuje gdzie by to mogło być?
- No, no, no - odpowiada Diana wyraźnie wystraszona, a ja w tej samej chwili poczułam się porwana.
Tylko po co? Starsza para porywa nieco młodszą (ale nie na TYLE młodą) podróżniczkę w celu jakim?
Dla okupu? Nonsens!
Myśl jak błyskawica przeszyła trzewia, a tu już Diana tekstuje:
- Daj mi tę panią do telefonu.
Oczywiście i natychmiast słowo stało się ciałem, a ja usłyszałam trzecie słowo, które zrozumiałam -iglesias czyli kościół.
No i wszystko wskoczyło na swoje miejsce! Nie camiseta ale con me la misa czyli ze mną na mszę.
Jechaliśmy do kościoła z racji tej, że była niedziela, a babcia (bo pani troszkę starsza to babcia Diany), uznała, że msza na pewno mi się przyda. Skąd wiedziała, że istotnie byłam w potrzebie? Nie mam pojęcia i wolałam nie pytać bo czasem lepiej wiedzieć mniej niż więcej.
A msza (dwie i pół godziny, razem z adoracją Najświętszego Sakramentu) była co prawda całkowicie niezrozumiała, ale za to kolorowa, kadzidlana, śpiewająco - grająca (na kontrabasie i akordeonie) i nawet klaskająca. Na kazaniu przysnęłam, ale tylko na chwileczkę:)
Spędziłam z dziewczynami dwa dni. Córka troszkę starszej pani - Blanca to mama Diany z Kanady. Piętnaście lat młodsza ode mnie, ale chemia była od razu:) Telefony trzeba było ładować często, ale znamy się prawie od podszewki:)
W trójkę uczyłyśmy się wzajemnie hiszpańskiego i angielskiego i definitywnie babcia jest najbardziej z nas uzdolniona. Łapała w lot.
Oczywiście poszły w ruch tortille i domowe meksykańskie jedzenie, no i dobrze, że moje podróżnicze spodnie są ciut za duże… Przyda się:) Zostałam dłużej niż zamierzałam, bo zwyczajnie nie mogłam się oprzeć tej serdeczności (o kuchni nie wspomnę).
I ten obrazek zostanie ze mną na zawsze: w pierwszy dzień zaprowadziły mnie do łazienki -
- tu masz mydło, ciepła woda w lewym kranie, dywanik żebyś się nie poślizgnęła, aha! - babcia strzeliła palcami i wybiegła - a tu żebyś miała ładnie - i położyła nicianą, dzierganą serwetkę na przykrywie spłuczki…
No;
A Oaxaca miasto bardzo ładne - rzeczywiście. Mieszkałam w samym centrum, w bardzo fikuśnym hostelu, w pokoju razem z młodymi ludźmi z Niemiec, Austrii i Francji. Fajnie. Dużo „awesome” i „cool” przy równoczesnym przeglądaniu zawartości telefonu. Współczesna norma.
Za to z cs odpisał mi pewien Jorge ( nie pierwszy; tutaj to częste imię), że niestety mama się źle czuje, ale chętnie pokaże mi miasto.
Oczywiście!
Umówiliśmy się na dziesiątą pod kościołem, a spotkali około pierwszej po południu. Opóźnienie składało się:
1. z przesunięcia godziny spotkania (kac),
2. ślubu i panny młodej przed kościołem, która okazała się „byłą” Jorge i nie chciał jej spotkać, 3.tudzież tłumów na ulicach, z powodu których krążyliśmy bezskutecznie wokół siebie dobrą godzinę. Byłam bliska kapitulacji, ale tylko bliska…
Jorge w ogóle sobie głowy nie zaprzątał zabytkami, uliczkami, knajpkami, architekturą i tym całym „fake” jak się wyraził.
Zaprowadził mnie na side „B” and „C” (to też autorska nomenklatura:)
Rozkopane ulice, kurz, dużo żebrzących. No i targ warzywny. Tłoczno, świeżo, tanio. Kupiłam cały plecak różności. O zdjęcia za każdym razem musiałam poprosić - w przeciwnym wypadku celowałam telefonem w czyjąś twarz. Jorge, potężnie zbudowany, ubezpieczał mnie z tyłu, ja się obściskiwałam z przodu. Ale warto było!
Według niego Oaxaca, jako stan, jest najbardziej „meksykański”. Czyli wymieszany, multikulturowy, ale w obrębie jednego narodu. Ale już nie języka. W Oaxaca, tak jak i gdzie indziej, hiszpański jest językiem urzędowym, ale funkcjonuje na codzień szesnaście innych! Być może to jest właśnie przyczyna, że artystycznie ten region jest wyjątkowy. To ojczyzna alebrije - punktowej techniki zdobienia, której wielbicielką była Marie. Jorge polecił mnie również swojej młodej przyjaciółce z Ocotlan de Morelos - miasteczka nieopodal Oaxaca, która zaprowadziła mnie do Irene de Aguillar Alcantara - artystki ludowej. Z jej pracowni wyszłam oszołomiona. Ale nie tylko ja, bo jest ona jedną z bardziej znanych, zwłaszcza w Oaxaca.
Przyjaciółka Jorge miała na imię Angie i chciała zostać stewardessą, albo nauczycielką angielskiego.
I oprócz artystki ludowej, zaprowadziła mnie również (podobnie jak Jorge) na targ warzywny. I w ogóle spożywczy. I taki ze stołami i jedzeniem. Ale nie o stoły, targ i warzywa chodziło, tylko o właścicielkę jednego z punktów gastronomicznych - rzeczywiście podobnej do wszechobecnej w Meksyku - Fridy Kahlo. Wystylizowana, z maseczką na ustach, posypywała serem różne tacos i buritos. Oczywiście zjadłam. Ale do babcinych się nie umywały.
W Ocotlan był jeszcze piękny kościół dominikański z XVII w, i murale Moralesa i w ogóle ładnie…
A Jorge przy pożegnaniu pokazał mi lodziarnię. Poszłam. Kupiłam górę lodów.
Wieczorem wróciłam po następną.
P.S. Jorge mnie namówił na oglądanie miasta o wschodzie słońca ze wzgórza. Pojechałam tam sama, świtem bladym, hm… wschód słońca po prostu. Ale trochę side”C” po drodze. No i pewnie dlatego przysnęłam w kościele….
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz