czwartek, 30 grudnia 2021

Notatnik 19 podróżniczy



24.12. piątek, Wigilia, Cayuco Maya
Mnóstwo ludzi przyjechało. Wszystkie kabinki zajęte, ale namiot jest tylko jeden - mój! :)
Świąteczne oblężenie trwa, a wśród gości ani jednego Amerykanina!
Szwajcaria, Francja, Niemcy, Belgia i trochę Meksykanów. No i Polska:) Zrobiłam się najdłuższa stażem i nawet dostałam do namiotu prawdziwy materac z łóżka! A także codziennie świeży kokos z palmy, więc wszystkie minerały w porządku.
(Kokos powinien być zielono - żółtawy; wtedy mleczko jest najsłodsze, a biały miąższ najbardziej przypomina smak wiórek kokosowych.)
Z optymistycznych wieści to jeszcze ta, że Rosita chyba ocaleje, bo nadal chodzi w kółko, a do Wigilii zostało tylko kilka godzin.
Taki stan - w środku buzuje, a na zewnątrz parę formułek. Znanych od dzieciństwa. Nijak się mają do tej odśrodkowej prawdy.. może później…
P.S. No i była Wigilia. Dużo ludzi, bardzo młodych, from all over the world. Było meksykańskie jedzenie i muzyka techno. Nie było zupy grzybowej ani pierogów z kapustą.
Opłatka też nie było.

27.12. poniedziałek, wciąż laguna
W „Przyjacielu” Sigrid Nunez, natknęłam się na zdanie, które kiedyś usłyszałam od K. (książka zresztą też jest prezentem od K.).
O tym, że w cierpieniu (i jedynie w cierpieniu) człowiek ma szansę dotknąć swojej pestki. Albo nawet ją przyszpilić. Zadać pytania sobie i liczyć na rozmowę. W cierpieniu człowiek jest człowiekiem najgłębiej i tylko z cierpienia poczyna się wiedza, a być może ważniejsze, sztuka. Cierpienie jest alfabetem artysty.
To nie jest cytat, ani nawet parafraza. Bardziej własne przetworzenie, bo temat ciągle mi powraca, choć nie w tym artystycznym kontekście. Zresztą nie tylko u mnie powraca, bo przecież myśl, ani nową, ani odkrywczą nie jest. 
No i teraz, na tej pięknej lagunie, gdzie każdy detal świata jest na swoim miejscu, gdzie „bycie” jest równocześnie stanem umysłu i celem samym w sobie - tu znowu i raptem - cierpienie.
Dlaczego? 
Nie wiem przecież, tylko myśl się snuje… 
…wylewające się poza brzegi, duszące, nie do uniesienia cierpienie, jest tak samo nieme jak szczęście. Jest kilka sylab i wykrzyknień obsługujących obydwa stany, ale za nimi stoją jedynie (aż?) czyste emocje. Na słowa przychodzi czas później.
Zatem czego dotykam w cierpieniu i w czym ten dotyk jest inny od dotyku spokoju, który nazywam szczęściem? 
Siedzę tak od dwóch godzin, przy drewnianym stole i na niewygodnym krześle (Rosita się budzi co chwilę i chwyta muchy w locie), patrzę na podeszczową lagunę i fale bardziej migotliwe niż zazwyczaj, czuję mocną, ale ciepłą bryzę - to wszystko zakreśla granicę, poza którą nie mam potrzeby wychodzić. Nie potrzebuję zadawać pytań samej sobie, bo po co? Dochodzę do miejsca, które “będac”, zawiera się w swym “byciu”tak doskonale, że każda ingerencja w to jestestwo, zwłaszcza słowem, staje się nieuzasdnionym pogwałceniem pełni.
W cierpieniu muszę pytać. Muszę się rozdwoić, żeby zostawić siebie niemą - za sobą. Żeby iść dalej, muszę nazwać to, „co było”i sformułować nadzieję, na to „co będzie”. Dotykając dna, staję się bogatsza.
Naprawdę? To takie proste? Czy chciałabym cierpieć znów? Jak kilka lat temu? Jak kilkanaście lat temu? Naprawdę chciałabym się po raz kolejny „ubogacać”? Na miłość boską - po stokroć nie!
I jeszcze - nie ma katalogu sytuacji „bycia w cierpieniu” tak, jak i nie ma obiektywnej skali jego przeżywania. 
Owszem są takie przykłady (jak życie niedawno zmarłej Joan Didion („Rok magicznego myślenia”), która straciła i męża i córkę i w dodatku w tym samym roku), które już w tkaninie faktów niosą rozpacz nie do ogarnięcia. Pierwsza myśl -przecież tego się nie da przeżyć; za tym się musi podążyć..
A potem wstajesz z tego grobu jak Łazarz i żyjesz dalej…Tylko, że to „dalej” to jest wielkie pytanie. I wątpliwość. Bo w tym „dalej” zawiera się cena. Bywa, że jesteś w stanie zapłacić, ale też i bywa, że zostajesz wiecznym dłużnikiem rany, która już do końca życia będzie się jątrzyć.
Ale ja o czymś innym. Wracam do tej skali i katalogu. I do tego, że każde cierpienie jest skrojone na miarę cierpiącego. I nie tyle powód jest ważny, ale to, jak bardzo ten powód jest w stanie nas rozwalić od środka. Niekiedy wydaje się błahy, a okazuje się nie do uniesienia. Bywa odwrotnie choć rzadziej.  
No i to jest miejsce, w którym wkracza socjologia, psychologia społeczna i różne inne logie, których nie umiem wymienić. To jest miejsce, w którym pojawia się umasowione, uzwyczajnione, powszechne jak Covid - cierpienie. Wypełza z totalnej szczęśliwości totalnego świata i pokazuje mu środkowy palec.Wygrywa.
I jakoś nie mogę się zgodzić, że ubogaca.

29.12. środa
Albo nie pamiętam imienia, albo w ogóle nie było przedstawiania się, ale jesteśmy per Amiga i Amigo i jest OK.
Amigo ma chyba wyrzuty sumienia co do mnie, bo to on mi pokazywał gdzie mam się rozbić w pierwszy wieczór i, bardzo małodusznie, (bo nie chciał żeby auto zostawiło długi ślad opon w alei palmowej), powiódł mnie ścieżynką krótką acz ultra wyboistą i trzeba było popychać moje maleństwo i usuwać kamienie tudzież.
W dodatku kosztowało mnie to prawie nieprzespaną noc, bo co chwilę się budziłam z myślą - „jak ja się jutro wyspindram z powrotem tą drogą.” 
Amigo zna angielski, dostarcza codziennie świeże kokosy i podziwia kobiety. Nie wiem czy w pakiecie z ciałem, ale z pewnością ich duchowa moc zasila jego ducha również.
A zaczęło się od ołtarzyka dla bogini wody, na który mam widok z okna mojego namiotu. Pewnie dlatego zauważyłam, że co wieczór pali się tam nowa świeczka. 
- hm…. To nie może być tylko turystyczna atrakcja.
I dziś rano przyłapałam Amigo jak coś majstrował koło bogini (konkretnie, przeciągał obok cokołu przewód elektryczny do lampki na molo), więc była okazja. 
-No i tak; moje domysły były słuszne i ołtarzyk jest jak najbardziej serio. Woda, słońce, księżyc, wiatr - żywioły przyrody są dla Amigo potężne i kapryśne. Obojętne w swej potędze, ludziom zostawiają niewielką przestrzeń w ich żywiołów istnieniu, w którym jest miejsce na błaganie i ofiarę.
Amigo pokazał mi kamień, który laguna wypluła pewnego dnia - kształt człowieka z siecią wydrążeń przypominających ludzkie wnętrze. To jest jego ofiara dla bogini; oprócz wieczornych świeczek oczywiście.
No dobrze; a gdzie te kobiety?
No i tutaj jest wielkie WOW (przynajmniej dla mnie).
Otóż okazuje się, że laguna i olbrzymi pas dżungli (ciągnący się aż do głównej drogi, czyli kilka kilometrów) to miejsce spotkań czcicieli (precyzyjniej czcicielek) księżyca. Raz do roku, w lutym, około 700 kobiet przyjeżdża tutaj, rozbija namioty wszędzie wokół, karczuje zarośnięty od zeszłego roku święty krąg, dekoruje ołtarz bogini księżyca. Potrzeba im na to trzy dni. A potem, na czystym, okrągłym placu, tańczą całą noc. Są otwarte tylko na inne kobiety; mężczyznom, nawet przyglądanie się, jest zabronione.
Pytam Amigo co z mężczyznami. 
Otóż też mają swój krąg nieopodal (nie mają nic przeciwko kobietom - mogą patrzeć, ile chcą, mogą się przyłączyć), znacznie mniejszy bo i mężczyzn jest mniej, przyjeżdżają tu w maju i też tańczą.
- Co jest ich celem - pytam.
- Wizje. Wizje i przyjaźń.
Amigo pokazuje mi wysokie drzewo udekorowane kolorowymi wstążeczkami, zawiązanymi wokół gałęzi. Każde zawiązanie to nowa friendship. 
- Jak oni się dostają na to drzewo? - pytam
- Rozhuśtują się na lianie sąsiedniego i chwytają gałęzie w locie, zawisając na czas zawiązywania w powietrzu…
Też mają swój ołtarz - kamień, który wyobraża korpus człowieka.
I to wszystko 100 metrów pod górkę od mojego namiotu….
Poznałam kilka z tych kobiet, bo gościły na lagunie przez parę dni (pewnie robiły rekonesans przed lutym). Mieszkały po sąsiedzku w namiotach i cieszyły się wyraźną admiracją gospodarzy. Była wśród nich mała dziewczynka, niepodobna do żadnej z nich, ale wszystkie traktowały ją jak córkę. Kiedy rozmawiały, nigdy nie mówiły jedna przez drugą; zawsze tylko jedna w swoim czasie. Każda brzmiała donośnie i słuchały jej z uwagą…
- Kiedy przyjeżdżają wszystkie, kilkaset - mówi Amigo - ta energia, którą zostawiają po sobie, wystarcza nam na cały rok. Ciężko w to uwierzyć; trzeba tu być i przeżyć. Wtedy czujesz, że to nie jest żart, ani baśń…

W tym wszystkim dla mnie najciekawsze jest to, że Amigo czuje się katolikiem, a 25 lat swojego życia spędził w Chicago. Miał tam firmę przewozową (przeprowadzki), amerykańską żonę włoskiego pochodzenia, duży dom na przedmieściach i domek letni w Michigan.
Od 13 lat mieszka na Lagunie, w domku z bambusowych kijków, przykrytych liśćmi palmy.
- Zostawiłem jej wszystko i przyjechałem tutaj. Właściciel to mój przyjaciel z młodości.
Forget it - mówi…

P.S. Wieczorem, żegnając się z Laguną i ludźmi, dowiedziałam się jak ma na imię Amigo - Valentino…


Brak komentarzy:

Azja 7

  18.04.24. Amman, Jordania https://photos.app.goo.gl/FDR6dJaEBJx3bizk9 https://photos.app.goo.gl/cCUZk5AUfXQjW2ve7 https://photos.app.goo.g...