To jest notatka o moim widzeniu Meksyku i pewnie będę ją uzupełniała o to, co mi się przypomni. Więc niech zostanie wolna od tych zawirowań obecnych, bo to zupełnie inna bajka.
Jestem w Meksyku od trzech miesięcy i co prawda na wylocie, ale ciągle się go uczę. Trzy miesiące turystycznie, to tak pośrodku w długości czasu, który ludzie tu spędzają. Meksyk jest bardzo popularny jako destynacja (i zawsze był), a teraz, w czasach covidu, ta popularność przybrała ogromne rozmiary - Meksyk, jako bodajże jedyny kraj na świecie, nie zamknął się w pandemii ani na jeden dzień. Na Yuacatanie ludzie mówią, że chyba cały świat zwalił się do Meksyku:)
Gdzieś przeczytałam, że rocznie to jest około 45 milionów turystów z zewnątrz kraju i około 40 milionów turystów krajowych. Nieźle.
Więc tych ludzi tutaj, którzy twierdzą, że podróżowali po Meksyku jest rzesza. I różnie te podróże wyglądają. Na samym wierzchołku piramidy są wczasowicze po prostu. Przyjeżdżają do miasteczek hotelowych na Yuacatanie (Tulum, Cancun i Playa del Carmen - trzy podstawowe adresy), wykupują wycieczki, albo wynajmują samochód i zwiedzają półwysep. Rzadziej gdzieś dalej. Albo po prostu siedzą na plaży i mają fun.
Yucatan i Meksyk śródlądowy to są dwa różne kraje, więc odkładam ich na półkę z napisem: „grupa turystyczno-wczasowa” i to by było na tyle.
Są i tacy, którzy po Meksyku jeżdżą camperami; czasem kilka lat. Najczęściej eksplorują też Amerykę Środkową; jadą na rok lub dwa do Południowej i wracają do Meksyku. Spotykam się z takimi podróżnikami w grupie Pan American Association. Wśród nich są i tacy, którzy wybierają się w roczną, dwu lub kilkuletnią podróż od Alaski po Patagonię, i Meksyk jest tylko etapem kilkumiesięcznym.
Jest bardzo dużo młodzieży z całego świata (również z Polski), która przyjeżdża do Meksyku z plecakami żeby się włóczyć po kraju; trochę popracować w jakimś hostelu, a potem jechać dalej.
Do niedawna standardem była wiza 6-miesięczna (ostatnio trochę się zmieniło w związku z Omicronem, ale pewnie znów wróci do normy), a po tych 6 miesiącach, jadą do Gwatemali na dwa dni, wracają i znów mają 6 miesięcy pobytu:)
Jest baaardzo duża grupa ludzi, którzy osiadają w Meksyku. Będąc na emeryturze to jest łatwe, nie tylko w Meksyku; wszędzie na świecie - dostaje się status rezydenta-emeryta. Poznałam w Tapachuli pewnego Amerykanina (miał mnie gościć w ramach cs, ale jak weszłam do jego domu i jak mi pokazał gdzie mam spać, to się rozmyśliłam i pojechałam do hotelu:); ale gawędziło nam się bardzo miło!:),
który z amerykańską emeryturą nauczyciela algebry, mieszkał przez 13 lat w Tajlandii, wynajmował mieszkanie umeblowane i z balkonem na 5 piętrze, na przedmieściach Bangkoku, za $400US. Ale przestało mu się tam podobać w „szaleństwie covidowym” jak się wyraził, i postukał w globus na tej samej szerokości geograficznej co Tajlandia, ale w Meksyku - i wyszła mu Tapachula:)
No więc takich przesiedleńców w Meksyku jest mnóstwo, ale amerykańskiej populacji oczywiście najwięcej. Polaków też nie brakuje!
Tak więc ja, ze swoją trzymiesięczną podróżą, lokuję się gdzieś pośrodku turystycznej eksploracji.
Moje trzy miesiące może były trochę intensywniejsze poznawczo od tych camperowych czy plecakowych, bo ja, jak head&shoulders, miałam 2in1 - z jednej strony samochód i szybkie przemieszczanie, a z drugiej byłam sama i bratałam się z miejscowymi na couchsurfingach i w hostelach.
Ale nie mam poczucia, że znam kraj. Jak ulał pasuje tutaj las, w którym jest coraz więcej drzew, tudzież rzeka, która się robi coraz głębsza:)
Ale z pewnością wyświetlają się takie stop-klatki; co chwilę, jak się zamyślę pt.”no i co właściwie zostaje?”, to za każdym razem pika coś innego.
Zatem - co najbardziej oczywiste?
Nr 1 - TOPES!!!!
Spowalniacze. Wały betonu w poprzek drogi. Wszechobecne. Mają na sumieniu niejedno zawieszenie, niejedną rurę wydechową, o przewróconych naczyniach i rozlanych kawach nie wspomnę. Są zmorą wszystkich. Skonstruowane tak przemyślnie, że wymuszają totalny stop - żadne tam zwykłe ograniczenie prędkości. Są skutecznym powodem korzystania z płatnych autostrad.
Pół biedy jak są spodziewane (w miastach i terenach zabudowanych), gorzej jak wyrastają krecią robotą ni w pięć, ni w dziewięć, pośrodku niczego. Mają zwiększać bezpieczeństwo (i rzeczywiście jeździ się wolniej), ale skutki uboczne biją kierowców po kieszeni. No; ale w Meksyku, póki co, nikt nie wytacza sprawy o odszkodowanie właścicielowi drogi (amerykańscy prawnicy mieliby pełne ręce roboty); wszyscy klną i podskakują na topes.
Nr 2 - POLICJA.
Meksyk to kraj nakażdymkrokupolicji. Jest federalna, stanowa, municypalna, ale zawsze groźnie wyglądająca. W 30-stopniowym upale, policjanci i policjantki noszą ciemne (albo pustynne) mundury z długimi rękawami i zapięte pod szyję. W widocznym miejscu pistolet, albo karabin. Mają groźne miny i nie lubią się uśmiechać (ale zagadnięci rozpromieniają się natychmiast).
Oprócz samochodów osobowych i SUV, przemieszczają się pólciężarówkami i zawsze w nich stoją, trzymając się specjalnych poręczy. Zamaskowani po oczy.
Ten widok jest powszechny, bardzo charakterystyczny i przywodzi na myśl filmy o kartelach. Jak ich widziałam to się zawsze przyczajałam; nie za szybko, grzecznie, bez gapienia, bez zdjęć. Lepiej ich nie rozjuszać:)
NR 3 - URZĘDNICY
Blisko policji poprzez mundury, a właściwie mundurki. Wszyscy urzędnicy noszą mundurki. Jakieś. Bo każda instytucja ma inne, chociaż stałym elementem jest biała koszula z rozmaitymi detalami odróżniającymi- a to chorągiewka, a to flaga, albo jakieś ludziki - no różnie. Ciemne spodnie, albo spódnica, koniecznie z paskiem z klamerką. Mundurki obejmują szkoły, a w szkołach uczniów i nauczycieli. To nawet malowniczo wygląda w wydaniu dziecięcym (każda szkoła ma swój mundurek i nawet na wsi, gdzie była jedna klasa, a ja się wprosiłam na siku, to w tej klasie też siedziały mundurki), w wydaniu nauczycielskim - hm.. smutno. Ale to może dla mnie. Bo jak patrzyłam na to umundurowane towarzystwo, to oni najwyraźniej się czuli uprzywilejowani. I ważni. Urzędnik to zawsze, choćby całkiem malutka, jak przybicie stempelka, ale władza. A poza tym państwowa posada jest w cenie.
Nr 4 - PLASTIKOWE KRZESŁA
Meksyk to kraj plastikowych krzeseł. Znanych w Polsce pod nazwą krzeseł ogrodowych. Plastiki są w przydrożnych, wiejskich restauracjach, w domach, przy ścianie na ulicy, w pokoju hotelowym, i na wysypisku śmieci.
Równe stosiki na plaży i takie same stosiki w sklepach AGD - czekają na nowe przydziały. Ograniczeń kolorystycznych nie zauważyłam.
Nr 5 - SKUTERY
W całym kraju najpopularniejszy środek lokomocji. Aut jest pełno i ulice są zatłoczone, ale skutery wypełniają każdą szczelinę. Są różne, ale te “poważne” to jadą daleko, szybko i wjadą prawie na każdą górkę. I mało palą, co przy zwariowanych cenach benzyny w Meksyku, jest rozstrzygającym argumentem. Auto to luksus, skuter to konieczność.
Nr 6 - TRÓJKOŁOWCE
Warianty rowerowe lub skuterowe, z dwoma, zamiast jednego, kołami z przodu. Mają milion przeznaczeń; na tych rowerowych dowozi się towary, ustawia jako miejsca handlowe (przy ulicy, przy drodze, na rogu, pod kapliczką - wszędzie), ale też wozi pasażerów i wtedy są rikszami.
Wersje skuterowe trójkołowców, często obudowane, wyglądają jak małe samochodziki i są czymś w rodzaju taksówek. Nazywają się tuc tuc)
Nr 7 - COVIDOWE MIEJSCA PRACY
Są posterunkowi - w sklepach, urzędach, restauracjach, przy rozmaitych wejściach „do”, włączając miejsca sikuśne. Zależnie od standardu przybytku są rozwiązania pakietowe lub singlowe. Pakietowe obejmują mierzenie temperatury i spryskiwanie rąk płynem, singlowe ograniczają się tylko do pryskania.
No i jest zatrudniona osoba, która pilnuje, żeby żadnych nadużyć higienicznych nie było. W skali kraju to musi być potężna ilość dodatkowych miejsc pracy. A w ogóle w Meksyku jest taka tendencja generalna do pilnowania. Żeby był porządek. I zdaje mi się (ku memu zaskoczeniu), że ludzie tutaj są zdyscyplinowani w przestrzeganiu zarządzeń. Maski noszą karnie, nawet jadąc samotnie w samochodzie. Zapytałam jednego z Jorge, którego poznałam, dlaczego decyduje się na zalewanie oblicza potem, zamiast ściągnąć maskę, bo na świeżym powietrzu nie musi nosić. Na co on mi odpowiedział, że skoro jest takie zarządzenie i inni się stosują wszędzie, to on też.
Zaimponował mi.
Nr 8 - ROBIENIE BIZNESU WE WŁASNYM OBEJŚCIU
Skala przedsięwzięcia - narodowa.
Prawdę mówiąc bardzo mi to przypomina okres „szczękowy” w Polsce. Ten czas, kiedy ludzie skwapliwie i w pośpiechu starali się zdążyć na jakiś przyzwoity pociąg. Rzadko kto wiedział z góry gdzie konkretnie chce dojechać, ale determinacja żeby jednak na jakiś się załapć, była powszechna. No i cena biletu grała istotną rolę.
Tę samą zapobiegliwość i kalkulację widzę w Meksyku. Król - Handel i Królowa - Usługi. Przy jak najmniejszym wkładzie własnym (na przykład pomniejszonym o koszty wynajęcia lokalu) i jak najwyższej stopie zysku.
Dom przy ulicy, przy której się mieszka i w którym się mieszka, nadaje się do tego jak najbardziej. Bardzo często, kupując sok, wyciskany na poczekaniu w ręcznej wyciskarce, widziałam na zapleczu napoczęte śniadanie, włączony telewizor, rozbebeszone łóżko. Zabudowa meksykańskich miast i miasteczek, nawiązuje do tej pokolonialnej, tyle, że domy nie są tak ładne. Ot; dość wąska ulica z niezbyt szerokim chodnikiem i gładkie ściany frontowe domów. Często brudne i odrapane. Czasem pośpiesznie zamalowywane na jaskrawe kolory, albo dekorowane muralami. Za tymi ścianami jest patio, a za nim część mieszkalna.
Ci, którzy biorą sprawy we własne ręce, aranżują w nim restauracje, sklepy, cokolwiek. Wszystko, za co ktoś zechce zapłacić.
Oczywiście żadne tam kasy fiskalne i różne takie wynalazki. Króluje gotówka i jeśli ktoś nie chce kupować w supermarketach, to musi jej mieć…no…powiedzmy pod dostatkiem…
Ten obraz jest schematyczny i oczywiście się niuansuje - w zależności od regionu, wielkości miasta, wieku domu (bo moda się zmienia). Ale niezależnie od wszystkiego - czuć w powietrzu ten sam pośpiech dorabiania się, jak u nas w latach 80-tych.
Chociaż od strony przepisów, dla prywatnej inicjatywy jest takie zielone światło, ale na pół gwizdka.
Rozmawiałam z taksówkarzem zdezelowanej taksówki (okno na korbkę) i pytam czy to jego auto.
Nie; wynajmuje od firmy i płaci za ten wynajem. Jeździ nią na zmianę z kolegą, od trzech lat. Wystarcza na utrzymanie. Ale widziałam też taksówki spod igły, więc pewnie tutaj waży cena wynajmu auta. Tak więc jest jakaś kontrola nad tą prywatnością. Państwo nie lubi nie wiedzieć, co obywatele posiadają.
Ale to zasada ogólnoświatowa mam wrażenie;)
Nr 9 - ŚMIECI VS SPRZĄTANIE
Nie zdarzyło mi się nigdy i nigdzie mieć tak staranie posprzątanego i wymytego auta jak w Meksyku.
Skala rodzajów umycia auta lub przecierania przedniej szyby jest równa skali handlu obwoźnego.
Mistrzowie potrafią umyć auto w czasie zmiany świateł na skrzyżowaniu.
Ale częściej - machają przy drodze ścierkami i gestem zapraszają do zjechania na pobocze. $3 US z zewnątrz, $6 całość. I wtedy trwa to około godziny. Ale nie zostaje nawet pyłek.
Generalnie w Meksyku widać dużo ludzi, którzy sprzątają. Zamiatają, pucują, polerują. No i teraz pytanie, na które nie znam odpowiedzi - to dlaczego jest tak brudno?
Nawet w miejscach programowo na pokaz, czyli w tych słynnych magicznych miasteczkach - jak tylko opuści się to ścisłe centrum, zaczynają się śmieci w rozmaitych wariantach - rozrzucone niedbale, wylewające się i często gnijące z rozdartych worków, zebrane w malownicze kupki i gotowe do rozdeptania. Totalny brak koszy na śmieci.
W Oaxaca poszłam na targ z jednym z Jorge. Zjadłam banana i wyrzuciłam skórkę do kubełka stojącego obok sprzedawcy avocado.
- Nigdy tego nie rób - przestrzegł mnie Jorge - to jest jego kubełek. Najpierw musisz zapytać i rzucić parę groszy. Jak ci pozwoli to możesz wyrzucić „swoje” śmieci.
Gdyby mnie ktoś zapytał, co zrobić, żeby Meksyk lepiej wyglądał, to bym zaczęła od koszy na śmieci.
Dlaczego ich nie ma? Nie mam pojęcia. Chociaż pytałam. Inni też nie mają (pojęcia).
Nr 10 - LUDZIE
Chyba zaryzykuję twierdzenie, że Meksyk byłby całkiem zwyczajny, gdyby nie ludzie. Byłby wielkim krajem ze sprzyjającym klimatem, oszałamiającą przyrodą i szerokimi plażami, ale nie miałby tej magii, którą ma.
No bo bądźmy szczerzy - pierwsze wrażenie, nawet od tej z górnej półki strony czyli Baja California (a to z racji na wysoki procent amerykanizacji, co się przekłada na wyższy standard) jest mocno średnie. I to bardzo oględnie rzecz ujmując. Bylejakość, śmieci, topes, bieda, kramarstwo i kurz - nastrajają tak sobie.
No a później te wszystkie miejsca, miasta, zabytki i urokliwe zakątki - tak, bardzo ładne, może nawet piękne, ale gdzie im tam do Włoch czy do Grecji. Czy do Paryża czy do Rzymu. Albo Wersalu czy Schonbrunu. No proszę cię!
A jednak po pewnym czasie czujesz, że ta rzeczywistość tutaj, jest w takim samym stopniu niedoskonała, jak wspaniała i działa jak magnes -przyciąga, przytula, oswaja. Staje się twoją.
I wedle mojego odczucia dzieje się tak, bo ludzie są, jacy są. A jacy są?
Przede wszystkim nie ma w nich kompleksu obywatela biednego kraju. Oni bardzo dobrze widzą, że ich kraj jest obiektem pożądania ludzi z całego świata i to przydaje im pewności siebie. Tak to odbieram. Zawsze się zapytają skąd jesteś, uprzejmie uśmiechną (na Polskę, ci mniej religijni - Juan Pablo II otwiera klapki niektórym - reagują zakłopotaniem - a gdzie to jest?), ale dla nich centrum świata to jest u nich. Oni są dumni z bycia Meksykanami.
Jest i kontrargument - to skąd ten mur na granicy z Ameryką? Bo w Ameryce są pieniądze, które można zarobić. Ale Ameryka jako projekt cywilizacyjny ich nie pociąga. A poza tym wszyscy, z którymi rozmawiałam, są świadomi dwuznaczności prawa własności Ameryki do Teksasu, Nowego Meksyku, czy części Kalifornii. Bo to przecież należało do Meksyku - mówią. Gołym okiem widać, że tam kiedyś mieszkaliśmy (co prawda to prawda - Santa Fe jak najbardziej to poświadcza).
Oczywiście - meksykańska migracja do Ameryki to problem z milionem różnych odgałęzień i materiał na dyskusję bez wniosków; ale to czego osobiście dotknęłam, sprowadza się do życia, które jest wartością samą w sobie.
Bo ludzie tutaj kochają życie, lubią siebie i siebie nawzajem. Często się śmieją i głośno bawią. Są niewiarygodnie gotowi do pomocy - nawet jak nie wiedzą o jaką ulicę chodzi, to i tak tłumaczą jak tam dojść:)
Lubią jeść, a samo jedzenie to pretekst do rozmowy. Siadają na tych plastikowych krzesłach ustawionych pod ścianą i na wprost wózka z ulicznym jedzeniem - i dyskutują:)
Nie zauważyłam tego, na co byłam przygotowana - rozleniwienia i kultowego - maniana. Wprost przeciwnie - mijałam na drogach, na ulicach - ciężko pracujących w upale, ludzi. Za to bardzo czuć wszędzie pogoń za każdym groszem.
I jeszcze - czas wolny jest sensem czasu pracy. Po to się pracuje, żeby mieć za co spędzić czas wolny. Kochają zabawę, tańce, wygłupy. Cieszą się.
Czy może być coś bardziej magicznego? Niż zaraźliwa radość życia?
Nr 11 - RASY
To jest trochę encyklopedia, bo zróżnicowanie etniczne Meksyku jest znane i opisane. I jak najbardziej obiektywne, więc to nie miejsce na takie rewelacje. Ale to bardzo widać jak się jedzie przez kraj. Od centralnej części, gdzie jest najwięcej ludności kreolskiej, po południe, na którym przeważa ciemna karnacja i afrykańskie rysy twarzy. Osobna bajka to Yuacatan z potomkami Majów czystej krwi lub Metysami. Półwysep oraz południowo-wschodnia część i Gwatemala - to ludzie niewysocy, krępi, czarnowłosi. To wszystko jest mocno zniuansowane i przemieszane, ale niejednolitość rasowa jest widoczna gołym okiem.
Nr 12 - JEDZENIE
O kuchni meksykańskiej, wpisanej na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, mam najmniej do powiedzenia. Dla mnie tacos to mały naleśnik z mięsem. I to by było na tyle. Rodzajów naleśników jest ilość pewnie policzalna, ale ja osobiście się gubię. Wszystkie one mają wspólną nazwę tortille i są cienkimi plackami rozmaitej wielkości, pieczonymi bez tłuszczu na żeliwnej blasze. Są kukurydziane (i smakują trochę skarpetkowo; trzeba się przyzwyczaić) i pszenne - popularne na Płw. Kalifornijskimi i te, są jednym z powodów poczucia wyższości mieszkańców półwyspu nad resztą populacji.
W zależności od tego, co się na tym placku położy i czy się go zwinie, czy też złoży na pół, czy zostawi otwartym, czy tam jeszcze coś z nim zrobi - od tego zależy nazwa potrawy, z których pamiętam: taco, empalada, enchilada (chyba).
Dla mnie to jest połączenie węglowodanów z białkiem, czego bardzo unikam bo się szybko tyje, w związku z tym szukałam pożywienia dla siebie na bocznych torach.
Oczywiście jadłam parę razy, ale tylko wtedy, kiedy mnie ktoś zaprowadził na dobre, uliczne jedzenie. I tak - było pyszne. Ale musi być dobre mięso i uczciwa salsa. To nieprawda, że kuchnia meksykańska z definicji jest ostra. Przyprawy są ostre. I najlepsze są te regionalne, home made, salsy.
Tak więc dostajesz jedzenie raczej neutralne w smaku i zestaw przypraw. No i tutaj zaczyna się zabawa:)
Najlepiej wspominam jedzenie na Lagunie. Bardzo proste, wszystko przyrządzane na kuchni opalanej drewnem, warzywa własne. Jajecznica, fasola, guacamole, tortille świeżo pieczone, kurczak z ogniskowego grilla. I empalady z surówką i samym serem. Często kozim. Dwa razy na dzień stan podniebiennej rozkoszy! :)
Ale tak na codzień to chodziłam własnymi ścieżkami. Gotowe meksykańskie sałatki odpadały, bo to były posiekane, gotowane warzywa z majonezem. Niekoniecznie;)
Natomiast soki! Z jugo verde na czele czyli sokiem pomarańczowym zblendowanym z zielonymi warzywami i imbirem - pycha!
Plus warzywa samodzielnie kupowane i owsianka zaparzana w termosiku z orzechami i woda kokosowa dostępna wszędzie.
Więc typowo meksykańsko nie było. Ale było nieźle. Naprawdę:)
No i jedzenie, podobnie jak lekarstwa, nie jest obłożone podatkiem. Rząd odbija sobie na benzynie (16%), ale jedzenie zostawia w spokoju. I dzięki temu jest ono bardzo tanie.
A Meksykanie mogą siedzieć na plastikowych krzesłach ogrodowych wokół straganów z ulicznym jedzeniem i jeść. I dyskutować:)
Nr 13 - KOLOROWE KOŚCIOŁY
Wieś może być biedna, domy prawie walić, ale kościół jest prawie zawsze okazały, albo w budowie. A budowa zazwyczaj zapowiada rozmach.
A jak już kościół stoi to jest malowany na te meksykańskie, jaskrawe kolory. Najwięcej jest żółtych. Ale wiele amarantowych, w lekkim różu, blado-niebieskich, albo bławatkowych. Tak się wyróżniają, że na początku często wysiadałam i robiłam zdjęcia. Potem przywykłam.
Z kościołami jest zresztą różnie - część z nich to zabytkowe mission, zawsze pięknie odnowione i najczęściej cały dzień otwarte. I zawsze w nich ktoś jest i się modli.
A część z tych kościołów to nowe budowle, ale w tradycyjnej architekturze. Nie spotyka się nowoczesnych budowli sakralnych. Co prawda w Tapachuli jest takowa, ale jeszcze nie byłam w środku, bo akurat zamknięta. Ale na moim szlaku to jest wyjątek potwierdzający regułę.
Nr 14 - TAKSÓWKI
Meksyk to także kraj taksówek. Na pewno każdy stan ma inny ich kolor, ale mam wrażenie, że również i miasta przybierają swoje taksówkowe logo. Najczęściej białe z jakimś elementem kolorowym i ten kolor jest znakiem rozpoznawczym.
I jest ich morze! Jeżdżą i cicho trąbią. Z początku myślałam, że coś źle robię i nieustannie mnie upominają. Bo oczywiście to trąbienie odnosiłam do siebie.
I poniekąd jest ono takie, ale to chodzi o to, że jak kierowca widzi zbłąkaną duszę, pieszą i zmęczoną, to od razu widzi potencjalnego klienta. No i daje znać, że jest i czuwa. I że można skorzystać:)
No i coś, z czym się po raz pierwszy w życiu spotkałam - strefy taksówkowe. Nabyłam tej wiedzy już po wypadku, kiedy zaczęłam się poruszać taksówkami i się okazało, że nie jest to proceder najtańszy. Zwłaszcza jeśli chciałam jechać do innego miasta. Na przykład z Tapachuli do Ciudad Hidalgo, które jest miastem granicznym z Gwatemalą. Pierwszy raz wzięłam taksówkę pierwszą lepszą - tapachulską. Kierowca owszem zawiózł mnie na granicę, ale kiedy poprosiłam żeby zaczekał (musiałam przedłużyć 7-dniową wizę), to wpadł w popłoch. Nie wolno mu było wieźć mnie z powrotem! Jakby go złapała policja zapłaciłby wysoką karę. Ostatecznie zaryzykował (zarobił za cały dzień), ale mnie się odechciało taksówek.
No, ale kiedy nadszedł dzień wyjazdu i noszenia mega ciężkiego plecaka na bolących jeszcze plecach, to taksówki znowu wypłynęły jako opcja.
Ale najpierw poszłam na stację benzynową, na której, przyuważyłam - tankowało wiele taksówek - i rozpytałam co i jak.
I okazało się, że w Tapachuli mam się kazać zawieźć do zajezdni taksówek zielonych (za $2), bo to jest kolor taksówek z Hidalgo (granica), a wtedy taksówka na granicę będzie mnie kosztowała tylko kolejne $2!
Zamiast kilkudziesięciu z pierwszego objazdu! Tak zrobiłam.
A kiedy kierowca tapachulskiej oferował mi podwiezienie na granicę to mu powiedziałam co wiem.
Hm… no muszę powiedzieć, że popatrzył z uznaniem. Przybił nawet żółwika….
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz