22.01.22. Tapachula. Meksyk
Tak więc wygląda na to, że już nie będę więcej szukała kluczyków, a przynajmniej w najbliższym czasie nie będę szukała. Bo tak w ogóle to pewnie za nimi (jakimiś kluczykami, kiedyś) zatęsknię i znów poszukam.
Ale póki co, nie będę ich szukała, bo nie mam już auta, z którym były nierozłączną całością. A auto oddało za mnie życie można-by rzec.
Pożegnaliśmy się czule i nawet łzawo jeśli o mnie chodzi, ale tak to już jest - życie składa się ze spotkań i rozstań i nie ma na to rady.
Miałam wypadek samochodowy i co prawda ja sama wyszłam bez szwanku, ale auto nie do naprawy. Za dużo ran.
Na skrzyżowaniu, niestety nie-równorzędnym, wychyliliśmy trochę nosa za bardzo, żeby zobaczyć ukryty wśród drzew znak drogowy i młoda panienka (na oko 20 lat, japonki Torry Burch, chanelka na ramieniu, rozciągnięty podkoszulek i bawełniane szorty; zero makijażu; klasa), w wielkim terenowym Jeep-ie, nie zdążyła wyhamować. Co prawda dla niej i jej samochodu oznaczało to parę zadrapań prawie niewidocznych, ale moje maleństwo od strony pasażera zwinęło się z bólu w pół. I poszybowało w powietrze, kręcąc młynka, a ja razem z nim.
Pamiętam huk i taką myśl:
- No; to już koniec zmartwień. Już się o nic nie będę musiała martwić.
Ale myśl nie okazała się prawdziwą i nie ukrywam, że jestem z tego powodu bardzo szczęśliwa. I że przybył mi jeszcze jeden dowód na to, że Opatrzność ma nad wszystkim pieczę. I że czuwa nade mną, a ja nie dociekam dlaczego.
W każdym razie zbiegli się ludzie i koniecznie mnie chcieli z tego auta wynosić, ale ja machnęłam na nich ręką, namacałam okulary, bo spadły z nosa i powiedziałam:
- I am fine - i wyszłam z auta. O siłach własnych.
Tatuś dziewczynki już był (skórzane mokasyny na bose stopy, jeansy Maltona i koszula w cienkie paseczki od TH) i bardzo mu się spieszyło, żebym zobaczyła jakie obrażenia odniósł olbrzym córki.
Zajrzałam mu w oczy i wiedziałam, że nie wypiłabym z nim spokojnie nawet kawy, ale jego przyboczny (przywiózł jego, a potem obwoził i mnie po różnych miejscach; z nim bym mogła zjeść beczkę soli) był pierwszym z moich dobroczyńców in that process.
Ostatecznie okazało się, że to ubezpieczenie, które wykupiłam w Tecate, zaraz po granicznej awanturze z autem, a wykupiłam je tylko dlatego, że człowiek, u którego zobaczyłam oczy skłonne do pomocy, stał przy drzwiach do Towarzystwa Ubezpieczeniowego i ja wtedy sobie przypomniałam o ubezpieczeniu, o którym wcześniej zapomniałam całkowicie, no więc TO właśnie ubezpieczenie, (a ile się wynarzekałam na nie, że takie drogie i kombinowałam jak obejść drożyznę, ale nieskutecznie), no więc właśnie ono pokrywało szkody obydwu stron.
Tak więc spore zadanie, które zbliżało się nieuchronnie czyli sprzedaż auta w Panamie (co od strony prawnej jest zadaniem wykonalnym choć bardzo karkołomnym (trzeba uniknąć importu, cła i podatków czyli przesunąć tytuł własności, a operacja taka jest możliwa tylko w Panamie i chyba w Peru), a to wymagałoby łapówek, pomocy miejscowych i dużego obniżenia ceny) - no więc ten problem rozwiązał się sam.
Koszty to stłuczone żebra.
Tej całej przygody by nie było, gdybym nie została cofnięta na granicy z Gwatemalą. Właśnie w ten dzień, kiedy ją przekraczałam, wyszło w Gwatemali nowe zarządzenie, że szczepienie jest ważne nie dłużej niż 10 miesięcy po drugiej dawce. Moje było przedawnione o miesiąc. W takim wypadku musiałam mieć dodatkowy test. Żeby go zrobić trzeba było się wrócić do Meksyku.
Ale ja już byłam po odprawie po meksykańskiej stronie!
Odkręcanie chwilę trwało, zwłaszcza, że na posterunku tylko jedna osoba mówiła po angielsku.
Ostatecznie otrzymałam 7-dniowy permit na zrobienie tego testu.
I jak tylko rozłożyłam się w hotelu, to natychmiast poczułam, że jestem naprawdę chora - uporczywy kaszel, do którego doszedł rozrywający ból w plecach. Bałam się ryzykować testu, bałam się też zostawać w hotelu i narażać ludzi.
Wynajęłam mieszkanie w airbnb (w którym rezyduję po dziś dzień) i powiedziałam właścicielowi jaka jest sytuacja. Właściciel - znowu traf - okazało się, że pracuje w szpitalu i nie miał wątpliwości, że mam covid.
Kazał się zamknąć w pokoju, nigdzie nie wychodzić i czekać na lepsze samopoczucie. Które przyszło po 4 dniach. I kiedy właśnie postanowiłam sprawdzić jak się sprawy mają i zrobić test, mój maluszek i dziewczyński potwór spotkali się niefortunnie.
I taka oto story. Jestem już zdrowa, zadomowiona w Tapachuli, zaprzyjaźniona z mechanikiem samochodowym, który nie mówi po angielsku, ale siedzimy naprzeciw siebie i piszemy wiadomości na whatsappie, każde w swoim telefonie. Z whatsappa się łatwo kopiuje do translatora, więc idzie nam nieźle. Jak kwestia wymaga jedynie zaprzeczenia bądź zatwierdzenia, to uciekamy się do uśmiechów i kiwania głową. Myślę, że wyglądamy pociesznie.
Ale bardzo mi pomógł, łącznie z tym, że szuka dla mnie dobrego autobusu do Gwatemali na przyszły tydzień.
No i przechodzę gehennę z meksykańską biurokracją czyli towarzystwem ubezpieczeniowym.
To nie tylko milion zaświadczeń, bo to akurat jest wszędzie. Kuriozalny jest rodzaj tych zaświadczeń - na przykład konieczny jest rachunek za wodę, albo prąd dla poświadczenia adresu stałego zamieszkania. Przepis jest jasny i nie pozostawia żadnego marginesu. Na przykład takiego, że mnie nie ma pod tym adresem kilka lat. Urzędnika to nie obchodzi. I tak sobie gawędzimy. Ale chyba zmierzamy do końca. Oby.
P.S. A na marginesie autowej przygody mam pewne spostrzeżenie, które muszę zanotować. Bo to chyba tak działa między ludźmi.
Otóż tatuś był (jest) jakimś szychą w Tapachuli. Mowa ciała jego i jego rozmówców była oczywista i czytelna. Potakiwali mu, śmiali się z jego żartów, kręcili głowami ze zrozumieniem. Wszyscy wokół z policjantami na czele.
Ja siedziałam z boku, jednak trochę obolała, bez śniadania i mocno zdezorientowana. Jednym słowem widok raczej żałosny. I nikt się mną specjalnie nie przejmował, oprócz przybocznego, który mnie podwiózł do mego mieszkania, żebym okazała moją polisę i z którym w trakcie podróży doszłam do porozumienia, co do pomocy w rozmowach z policją i przedstawicielem towarzystwa ubezpieczeniowego - spisał się na 200%.
Ale ja nie o tym.
No więc jak tylko tatuś zniknął z pola widzenia, nagle wszyscy mnie zauważyli. I wcale nie zdawkowo. Ci ludzie chcieli mi pomóc, dobrze życzyli i budziłam w nich ludzkie współczucie. Bez udawania.
A z tego, co zrozumiałam i co komentowali między sobą pospiesznie, nie podobała im się siła i prędkość z jaką potężny Jeep wbił się w skromnego Nissana.
I wtedy sobie pomyślałam, że oni biorą w ten sposób odwet na tatusiu. Za to, że mu się kłaniają, a wcale nie mają na to ochoty. Że ich szacunek jest pozorny i podobny do domku z kart - łatwo się składa i nic z niego nie zostaje.
I pomyślałam jeszcze, że na takim szacunku właśnie (jeśli to można nazwać szacunkiem) budowane są całe gmachy ludzkich relacji - kruchych i pozornych - których zasadą jest czekanie na okazję.
Aby zmienić miejsce - opuścić bojących się i dołączyć do budzących strach….
Ale to tylko tak na marginesie;
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz