środa, 16 lutego 2022

Notatnik 25 podróżniczy

 30.01.22. San Pedro la Laguna, Gwatemala

Od jutra szkoła. A dziś pierwsze notatki w trosce o kronikę podróży:)

Zatem od ogółu do szczegółu, choć niekoniecznie od początku. 
1. San Pedro i jeszcze kilka miasteczek, najczęściej jakieś San (Marco, Jose, Santiago) są rozrzucone wokół jeziora Attitlan, położonego w górach, z których część to wystygłe wulkany (chociaż dymiące od czasu do czasu). Położone jest przepięknie i są nawet tacy, którzy uważają, że najpiękniej na świecie. Jezioro jest olbrzymie (wystarczy rzut oka na mapę), a do miasteczek dostęp ograniczony. Do większości trzeba dopłynąć motorówką, bo od strony lądu jest górska blokada. San Lucas i Santiago de Attitla mają połączenie lądowe (kilkanaście kilometrów) z pewnością, bo jechałam tą drogą, stojąc w starej półciężarówce (pikop) i to było przeżycie samo w sobie. Dla mnie ekscytujące, chociaż tutaj wszyscy tak jeżdżą. W Meksyku zresztą też.

Moje San Pedro la Laguna jest przylepione do zbocza. Raczej nie chodzi się tu „po równym”; uliczki są ultra wąskie, śmigają po nich skutery i tuk tuki, ale samochody z rzadka.

Gdybym go jeszcze miała to pewnie byłby duży problem. I z dowiezieniem i z postojem. Więc, że się tak odkrywczo wyrażę: „każdy kij ma dwa końce”:) 

Niestety, tutaj (chyba właśnie ze względu na te trudności z dostawami i transportem), wszystko jest bardzo drogie. Dużo droższe niż w Meksyku. Pewnie na regularnym lądzie będzie inaczej.

16.02.2022. środa, San Pedro la Laguna

Przeżyłam trzęsienie ziemi, a nawet dwa. To pierwsze dosłowne, ostatniej nocy, a to drugie, bardziej w przenośni - potelepało porządnie moimi planami i zdrowiem. I to tylko jest dowód na to, że człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi;)
Ale może o tym dosłownym (trzęsieniu ziemi) najpierw. 
Dziś od rana i w domu i w szkole i w całej Gwatemali, nikt o niczym innym nie mówi, tylko o el tomblor. Drżeniu. Bo to nie było takie trzęsienie, że domy się walą, a ludzie wpadają w szczeliny (jak to było w 78 roku ubiegłego wieku), ale ziemia zadrżała w całym kraju i co prawda w San Pedro obyło się bez większych zawirowań (w innych miastach są szkody), ale moje łóżko zatańczyło po malutkim pokoju. Wrażenie zupełnie niesamowite! Obudziłam się w ciężarówce na wyboistej drodze (sny podróżników:), żeby zaraz skonstatować, że to nie droga, tylko moje łóżko! A hałas to nie silnik tylko grzmoty, choć nie wiem co grzmiało. Prawdopodobnie jeden z trzech wulkanów, które otaczają jezioro i z których jeden jest czynny.
To było gdzieś o czwartej nad ranem i już nie zmrużyłam oka. Świtem bladym zbiegłam do kuchni, żeby się upewnić czy mi się coś nie przywidziało, ale nie! Od rana o niczym innym nie mówimy, bo dla nich to też nie takie znowu hop siup! Chociaż kiedy się dowiedzieli, że w moim przypadku to pierwszy raz w życiu, to się trochę podśmiewali. 
Ale tylko trochę:)
No; a to drugie trzęsienie to były spore kłopoty ze zdrowiem, które zaczęły się jeszcze w Meksyku, covidowo-kaszlące, które uziemiły mnie w brzydkiej Tapachuli na kilka tygodni.
Niestety nie wyzdrowiałam całkowicie, chociaż tak mi się z początku zdawało, i w San Pedro, w połowie pierwszego tygodnia szkoły, rozłożyłam się ponownie. Zwlekałam co prawda ciało me z łóżka codziennie (oprócz jednego dnia, kiedy nie mogłam ruszyć żadną kończyną), do szkoły, ale ledwo mogłam usiedzieć na moim chudym tyłku bez odrobiny tłuszczu i nie było kosteczki, która by nie bolała. 
A każde sto metrów to było wejście na Mont Everest,  jako że San Pedro na górkach położone jest. Pewnie bym tak człapała po dziś dzień, gdyby nie kawa. Zaaplikowana z różnymi innymi chemikaliami, czyli pastylkami, które bezczelnie działały na odwrót.
Czyli mdłości. Takie na podobieństwo najgorszego z możliwych kaców, jak to obrazowo opisałam w rozmowie z Asią (oj! a ona dobrze wie jak to wygląda i co oznacza:).
No więc mdłości, które nie chciały minąć i po całym dniu leżenia plackiem, doszłam do wniosku, że mam zawał (sic!)
O czym skwapliwie poinformowałam swoich gospodarzy. Oni, widocznie przyzwyczajeni do tego, że ludzie, którzy chodzą do szkoły, nie wygadują głupot, szybko zaczęli działać. Czyli zadzwonili do szkoły, a szkoła przysłała prywatnego doktora gwatemalskiego, który zlecił zbadanie wszystkiego, co możliwe i postawił diagnozę o skrajnym zużyciu leukocytów. Co prawda w wynikach to było czarne na białym, ale doktor pokazał mi różne inne krzyżówki, z których wynikało, że leukocyty są mocno zużyte w walce z covidem i następcą, ale chyba szybkie do odzyskania, bo jakieś inne poziomy były OK. Więc poczęstował mnie indiańsko-majańskimi medykamentami, za które, including przysługę lekarską, zapłaciłam pół przeciętnej, gwatemalskiej, miesięcznej wypłaty.
Przy okazji dowiedziałam się, że w Gwatemali coś takiego jak publiczna służba zdrowia, w ogóle nie istnieje. To znaczy praktycznie nie istnieje. Bo teoretycznie są miejsca, w których zbierają się biedni chorzy, ale nie leczą tam lekarze, tylko krewni i znajomi królika czyli wszyscy będący blisko rządowo-prezydenckiej jadłodajni. Bowiem korupcja w Gwatemali przekracza wyobrażenia przeciętnego mieszkańca Europy. Nawet tej środkowo-wschodniej:), a o Ameryce Płn. to w ogóle nie wspominam!
Tak więc Gwatemalczycy, chcąc być zdrowi, płacą za wszystko z własnej kieszeni i na 100%. Leczą się w klinikach prywatnych, które pachną (dosłownie) innym światem zaraz po przekroczeniu ich progów, i są na przyzwoitym poziomie. Są to dane z pierwszej, czyli mojej, ręki, bowiem po tygodniu kuracji czuję się na siłach ruszyć w dalszą drogę soon. 
Pytaniem bez odpowiedzi pozostaje jak oni to robią. Jak to się dzieje, że płacą te horrendalne sumy?
O płatnych w 100% szkołach już się nie rozwodzę. Moja gospodyni, Marija, ze łzami w oczach opowiada o swojej najmłodszej córce, którą rodzina wydelegowała do stolicy, w celu nabycia przez nią stosownej wiedzy.
Łzy w oczach są jak najbardziej uzasadnione, bowiem covid przywiał Angelę (najmłodszą latorośl) w domowe progi z powrotem i rozleniwił totalnie. Codziennie rano Marija krzyczy śpiewnie „Angeeelaaa!!!”, dwie minuty przed wpół do ósmej, usiłując ściągnąć ją przed komputer i zmusić do punktualności on-line. Troszkę na ostatnią chwilę, bo lekcje startują o 7.30….
Angela chce zostać archeologiem….

No więc tak się sprawy mają. Mam spory poślizg; już nie w dniach, ale tygodniach liczony. Może nawet w miesiącach. Ale jak już kiedyś mówiłam - to nie jest wycieczka, ale podróż. Podróż przez życie, ze wszystkim, co się w nim zwykle przydarza. Tyle, że to życie jest inaczej żyte. Z łóżkiem, które ekspresowo musi stać się moim, z kalekim i dewastującym widokiem za oknem, z kibelkiem, do którego trzeba szybciutko się nauczyć wspinać po kamiennych, stromych schodkach i ignorować dziury w ścianach przykryte dyskretnie, fruwającą na wietrze zasłonką.
Życie żyte w drodze i na drodze, z przystankami w przypadkowych kątach, ale to wciąż jest życie. Czyli codzienność. Zwyczajność. Bez święta i wyjątkowości wycieczki. Albo urlopu.

P.S. 
OK. Na dziś wystarczy. Muszę wrócić do lekcji hiszpańskiego i wykorzystać ostatnie dni. Ale może jutro, albo pojutrze, uzupełnię wrażenia San Pedrańskie. Bo sporo tu się działo rzeczy wartych pamiętania. Mam świadomość, że żyję w absolutnie niezwykłym miejscu i ocieram się o świat na wskroś egzotyczny. Który MUSZĘ, przynajmniej spróbować, schwycić.
Ale na koniec jedna uwaga nie tyle dla mnie (ja już to wiem), ale dla ewentualnych czytelników; takich bardziej geograficznie zorientowanych, którzy mają prawo wytknąć mi błędy notatnika z 30.01. Otóż do wszystkich miasteczek wokół jeziora Atitlan prowadzą drogi lądowe i nawet dość dobre. 
Co prawda ekstremalnie wąskie i kręte, ale są. Łódką jest po prostu łatwiej się dostać. I szybciej. 
I taniej.

Brak komentarzy:

Azja 7

  18.04.24. Amman, Jordania https://photos.app.goo.gl/FDR6dJaEBJx3bizk9 https://photos.app.goo.gl/cCUZk5AUfXQjW2ve7 https://photos.app.goo.g...