https://photos.app.goo.gl/FxSkR87DEts3mQ47A
https://photos.app.goo.gl/GyboyGwcoZyLMWV7A
https://photos.app.goo.gl/j81husfJbCM3AGvb7
18.02.2022. San Pedro la Laguna, piątek
No i dupa. Chyba nici z obchodów Nowego Roku. Marta zadzwoniła wczoraj wieczorem i doniosła ze smutkiem, że grupa, która świętuje już od pięciu dni razem, wytworzyła wspólną energię i nie chce nikogo nowego w obawie, aby ta energia się nie ulotniła….
Marta wynalazła inną grupę, z San Marco, z przewodniczką duchową o blond włosach i nazwisku bardzo angielskim, do której napisałam i która odpowiedziała, że przyjmie mnie z otwartymi ramionami, tylko muszę wpłacić $100, z czego połowę jeszcze przed ceremonią i ta część jest bezzwrotna. Pomyślałam, że na cepelię szkoda mi czasu.
Opowiedziałam o wszystkim Lyiji, równocześnie ciekawa, co ona powie, jako potomkini Majów, o ich duchowości i religijności.
No więc według niej są generalnie bardzo religijni. Tak, część z nich kultywuje lub jest na drodze powrotnej do starych wierzeń i obrzędów. Przy czym trzon tych grup skupionych wokół czcicieli ognia i starożytnego pogaństwa, to biali. Szukający spokoju i prawdy w starych, magicznych obrzędach.
Dołączają do nich Majowie i tych jest między 10-20%. Większość jednak w San Pedro jest chrześcijańska. Mniej więcej po połowie - katolicy i ewangelicy. Jest jeszcze spora (i ciągle rośnie) grupa Żydów, którzy ściągają tu z Izraela, mają swoje synagogi i restauracje.
Serwują pyszne drinki.
A co jeszcze?
No niby dużą część pobytu tutaj spędziłam na chorowaniu, ale jak sięgnę wstecz, to się okazuje, że nie do końca.
Po pierwsze - dom. Mieszkam w środku mercado. Jak wyjdę na samą górę, czyli na taras, codziennie zawieszony świeżym praniem,(ręcznym i w zimnej wodzie) i spojrzę w dół, to widzę tłum ludzi i każdy sprzedaje co tam ma. Pod „moim” domem rozkłada się chłopak z kokosami, kobieta z żywymi kogutami i inna z avocado i pomidorami.
(Avocado w Gwatemali to owoc narodowy, obecny wszędzie, a najbardziej w guacamoli, które jest najlepsze na świecie. A to ze względu na specjalne, endemiczne i wyjątkowo kremowe avocado, które rośnie tylko tutaj).
Dom ma trzy piętra i jest całkiem spory, mieszka w nim (chyba?) 9 osób, włączając studentów. Mówię chyba, bo czasem rano, w kuchni, napotykam innych członków rodziny bardzo zadomowionych, ale nie pytam skąd się wzięli…. .
Jest nowoczesny; dysponuje prysznicem z gorącą wodą (jednym), podgrzewaną małą bateryjką, i nigdy rano nie ma kolejki. Wyjąwszy jeden tydzień, kiedy zamieszkał z nami Soren ze Stuttgartu, który podróżuje przez 8 tygodni po Ameryce Centralnej i chce podłapać trochę hiszpańskiego.
Przy prysznicu jest kibelek, a przy tarasie drugi, do którego wychodzi się po wspomnianych już, kamiennych i stromych schodkach, więc w nocy trzeba bardzo uważać.
Marija gotuje dla całej rodziny.
No i ta jej kuchnia to będzie jedno z piękniejszych wspomnień z pobytu tutaj. Ekstremalnie prosta i ekstremalnie smaczna. Marija ma konszachty ze sprzedawcami sprzed drzwi i codziennie rano ma świeży zestaw. Na śniadanie dostaję czubaty talerz owoców z owsianą granolą i miodem. I wypijam litr soku pomarańczowego świeżo wyciskanego. A lunch i dinner to są warianty warzywne (czasem mięsne) - gotowane, na parze, zeszklone, toczone w jajku, z fasolą i chili, zasmażane z arachidami. I zawsze, nawet ugotowane i z przysłowiowego rosołu, zawsze mają smak. Swoisty. Marchewka smakuje marchewką, a kapusta - kapustą.Tortille Marija robi sama i codziennie świeże, z ciasta wcześniej specjalnie kiszonego, a jeszcze wcześniej ugniatanego z kukurydzy prażonej też samodzielnie (przez pierwszy tydzień nie mogłam dociec skąd, dzień i noc, snuje się dym…).
Tortille są gorące i chociaż nie jestem fanką, to te zajadam.
Naprawdę miałam dużo szczęścia, że w tej zdrowotnej niedoli, trafiłam właśnie na nią - Mariję.
No i nie mogę opuścić wycieczki na Indian Nose, czyli na jedną z gór okolicznych, skąd jest wyjątkowy widok na jezioro i sunrise o świcie.Wybraliśmy się tam z Sorenem - szkolnym kolegą, który w tydzień nauczył się tyle samo, albo więcej, co ja w trzy tygodnie…
Ale na Indian Nose weszliśmy w tym samym tempie, bo Soren w warunkach ojczyźnianych i domowych, porusza się głównie na trasie domowe biuro (covid) i domowa kanapa (przed telewizorem). No więc…
Do rzeczy jednak. Wyruszyliśmy o 4 nad ranem, z przewodnikiem i lampkami górniczymi na czole, bo to jeszcze ciemno było. O piątej, po niedługiej, ale stromej wspinaczce, przycupnęliśmy w ciemności na skalnym urwisku, z widokiem na majaczące w ciemności jezioro i miasteczka wokół, budzące się do elektrycznego życia. Z każdą chwilą robiło się coraz jaśniej, bo czekaliśmy na wschód słońca przecież. Jezioro było tak spokojne, że wyglądało jak zamarznięta tafla, stalowego koloru, i to wszystko, razem z opowieściami przewodnika o wulkanach (w oddali, ten czynny co i raz pluł ogniem), kraterach, starożytnych Majach, jeziorze deszczem napełnianym, majańskim raju na ziemi - tworzyło nastrój, który zwykle długo się pamięta….
Mieliśmy farta, bo niebo było bezchmurne, więc najpierw gwiazdy, a potem czerwona kreska na horyzoncie, która pęczniejąc, urodziła słońce. O rany! Coś pięknego!
W drodze powrotnej, poletka kawy, kukurydzy i bananowców. I stromy zjazd do San Pedro.
Rozochociliśmy się z kolegą na dobre i po południu popłynęliśmy do San Jose, do restauracji z milionem świetnych review, które okazały się prawdziwe tylko w części, a konkretnie w części poświęconej horrendalnym cenom. Restauracja była na wierzchołku góry, ale zatopiona w ogrodzie więc widzieliśmy palmy, których i tak pełno wokół, a za dwa talerze z serami i wędlinami zapłaciliśmy tygodniową tym razem, wypłatę przeciętnego Gwatemalczyka. Mój towarzysz był młody i nie lubił się przyznawać do porażek, więc coś marudził o jakości serów i miodu i że raz na jakiś czas i że in Germany przecież.., ale ja w skrytości ducha zajrzałam prawdzie w oczy i puknęłam się w czoło po kryjomu:)
Ale OK! Z pewnością zapamiętam.
No i czekolada. Tutaj, w San Pedro, kwitnie manufaktura. Ludzie zajmują się produkcją rozmaitości (tkaniny, czekolada, kawa), które z powodzeniem, na fali mody na naturalność i ręczną robotę, sprzedają. Byłam w rodzinnej fabryce czekolady, zjadłam surowe, potem prażone ziarna kakaowca, kosztowałam melasy trzcinowej, a na końcu nabyłam kilka laseczek czekolady, co do której żywiłam ambitne plany po kawałeczku, przynajmniej przez kilka tygodni, ale po trzech dniach jestem w połowie konsumpcji. Te laseczki okazały się mało ekonomiczne. Ale jakże smaczne…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz