sobota, 26 lutego 2022

Notatnik 29 podróż

https://photos.app.goo.gl/obdNv9yFL8ocVXYA6

https://photos.app.goo.gl/Cg8S5nVjiNtAKDSM7

23.02.2022. Lanquin, Gwatemala

Naprawdę i bez żadnych subtelnych lub mniej subtelnych, złośliwości - naprawdę nie wiem jak można pokonywać 139 km przez 9 godzin z kawałkiem.
I to nie traktorem, czy tuk-tukiem. Normalnym mikrobusem, który jedzie raz wolniej raz szybciej, czasem rzeczywiście całkiem wolno, ale na miłość boską! To wciąż 139 km!
Zastanawialiśmy się nad tym z parą z Polski w czasie wspólnej podróży do Lanquin w Gwatemali, słynnego z powalających górskich krajobrazów. Byliśmy nawet skłonni przyjąć teorię rozciągnięcia w czasie, bo ten dzień też trwał i trwał, ale ostatecznie nie doszliśmy do jakichś jednoznacznych wniosków. Ale miejsce jest rzeczywiście WOW! Co prawda na razie tylko krajobrazy zaokienne i bardzo ładny hostel ze świetną kuchnią i rzeką szumiącą w dolinie, ale zapowiada się nieźle.
Po osiadłym, sanpedrańskim życiu, znowu przyspieszyło. Trzy dni spędziłam w Antigua - pokolonialnym mieście w Gwatemali, o którym panuje opinia, że jest jedynym miastem w tym kraju, wartym zobaczenia. Według mnie San Pedro jest znacznie ciekawsze, ale to pewnie dlatego, że poczułam się tam jak mieszkaniec i zaczął działać patriotyzm lokalny:)
Ale bez wybrzydzania - Antigua jest bardzo ładna i szalenie internacjonalna. Podobnie jak w meksykańskim San Cristobal czy Oaxaca - mnóstwo turystów, króluje na ulicach angielski, nie można zrobić pięciu kroków bez zaczepki - na przemian o pieniądze, tak ekstra, z definicji, z racji odmiennego wyglądu, który sugeruje bycie chodzącym portfelem, bądź o kupno licznych pamiątek rękodzielniczych. Bardzo ładnych po części, ale jeśli o mnie chodzi, walczę o każdy centymetr w bagażu..
Antigua jest typowo pokolonialna, z niską zabudową i ciasnymi, brukowanymi uliczkami. Jest w niej główny plac otoczony arkadowymi podcieniami, z katedrą świeżo remontowaną, ale placów tych jest kilka, a miejscem centralnym każdego z nich jest kościół - a czasem ruiny kościoła. Bo to jest w tym mieście najciekawsze - po części zburzone, zniszczone budynki kościelne, ale bynajmniej nie idzie tu o ludzkie zaniedbania, nie; tutaj siły natury działały, czyli trzęsienia ziemi. A najbardziej to z lat 60-tych ubiegłego wieku. Stoją takie kalekie, przewrotnie piękne. Ze zdobieniami, których opowieść przerywa się w połowie, z czarnymi plamami pleśni na białym kamieniu, z napierającą zielenią, która obojętnie, a może bezwzględnie wypełnia wstydliwe kikuty.
Tak; zniszczone budowle podobały mi się najbardziej. Odróżniają to miasto od innych. Trudno będzie zapomnieć.
Tak samo jak wycieczki na wulkan.
Co prawda najniższy z dostępnych (i licznych) wokół - Pacaya, ale za to czynny, z zastygniętą, ale jeszcze gorącą, lawą. Jest czynny cały czas, w małych kraterach panuje temperatura na tyle wysoka, że można grillować marshmelos (rodzaj ptasiego mleczka), które rozpuszcza się smakowicie. Pechowo moja grupa to byli bardzo młodzi ludzie, którzy prawie wbiegli na tę Pacayę. Co chwilę odwracali się do tyłu ze współczuciem i pytali czy przypadkiem nie chcę skorzystać z konia, który na wszelki wypadek cały czas nam towarzyszył (zresztą niejeden, podobnie jak pies bezdomny, który wyrwał mi z ręki moją pierwszą porcję marshmelos!).
Nie skorzystałam z konia, wyszłam o własnych siłach, tudzież zeszłam. I trochę się pomądrzyłam o Meksyku (oni raczej tak wycieczkowo, dwutygodniowo), więc mi ulżyło:)
Zwłaszcza, że z górki byłam w czołówce:)
Mieliśmy wrócić o 8.30pm, a wróciliśmy półtorej godziny wcześniej i to już świadczy samo za siebie.
Ale najważniejsze, że Harold, mój host w Antigua, był zachwycony wczesnym powrotem, bo odkąd skończył 50 lat chodzi spać z kurami. W ramach Carpie Diem, które sobie kazał wytatuować na ręce. 
Harold był bardzo pomocny, bo nie tylko użyczył kanapy, ale jako przewodnik po Gwatemali i Ameryce Centralnej, podzielił się, z mojego punktu widzenia bezcennymi, informacjami.
I zaprowadził do lokalnej restauracji gdzie zjadłam naleśnik, który złożony w kopertę zajął powierzchnię sporego talerza. Z nadzieniem serowo-awokadowo-pieczarkowym. No; co ja dalej będę….

25.02.2022. Lanquin, Gwatemala

Lanquin i Sumuc Champey to przedziwne miejsce. 
Co prawda jedna sprawa się wyjaśniła, czyli odległość od Antigua - nie 139 tylko 314 km.
Zajrzałam raz jeszcze do Google, który niespodziewanie  zmienił zdanie. Co prawda rozważam opcję, że miał cały czas takie samo, a to ja pokręciłam, ale co mi szkodzi wyobrazić sobie, że jest inaczej?
W każdym razie - Lanquin i tak jest dziwne. Rozkopane ulice, biedne sklepy, maleńkie i kilka na krzyż, a hosteli i hoteli reprezentacja liczna i na wysokim poziomie. Wśród nich El Retiro, polecony przez Harolda, rzeczywiście ma pozycję wyjątkową, a kuchnię najlepszą w mieście, o czym świadczą tłumy w porze dinner. 
Jestem tu już trzecią dobę i wędruję sobie od El Retiro do El Mirador (ten sam właściciel) tam i z powrotem, bo w jednym jest ludzi za dużo, w drugim nie ma w ogóle. 
W El Mirador jestem sama, na wzgórzu, z nadzieją na jutrzejszy wschód słońca (dziś od rana chmury i leje) i perspektywą powrotu, bo jednak w El Retiro jest weselej.
Dziwne w tym wszystkim jest to, że to bogate życie hotelowe nie przekłada się na standard miasteczka, w którym owe hotele się znajdują (a zwykle tak bywa) i obydwa byty pozostają w konsekwentnej separacji i to w dodatku od dawna. Bo Lanquin jest bramą do Sumuc Champey - słynnego rezerwatu przyrody w Gwatemali.
Byłam tam wczoraj na wycieczce, z grupą młodzieży podróżującej, znowu po części drażniąco dobrze wysportowanej, a po części z brawurowym podejściem do życia.
Skakali do rzeki, a to z huśtawki, a to z wodospadu, wspinali się po drabinkach w ciemnych jaskiniach wypełnionych wodą,  płynęli w dętkach samochodowych rwącym nurtem, pijąc piwo rzucane celnie wprost do tych dętek, przez dziecięcych sprzedawców z zadziwiająco dobrym angielskim.
(na marginesie - w Gwatemali działa prawo małego kraju - w porównaniu do Meksyku znacznie więcej ludzi mówi po angielsku. Nie jakoś skokowo więcej, ale więcej. A ci dziecięcy sprzedawcy na brawurowych ścieżkach - angielski płynny i bez zająknienia. Oprócz piwa - domena chłopców, sprzedawane były krążki prasowanej czekolady naturalnej - i tu dziewczynki wykazywały się najbardziej; lat nie więcej niż pięć, zjawiały się natychmiast, kiedy tylko zdarzało się coś, co sugerowało odpoczynek i trochę czasu na sięgnięcie do portfela.
Nie skakałam z huśtawki do rzeki, z wodospadu również nie, ale byłam w jaskini i płynęłam dwa kilometry na dętce. Do wyczynów przygotowałam się średnio, bo zapomniałam kostiumu kąpielowego. Więc byłam skazana na jedne szorty raz mokre, raz suche i napierśną górę, która raz zmoczona wyschnąć nie chciała i schnie prawdę mówiąc po chwilę obecną.
Bo za oszałamiającą, napierającą zewsząd zieleń, hojną w dzieleniu się tlenem i cieniem, trzeba jednak zapłacić - wilgocią.
Ale za to nie zapomniałam włożyć górskie buty i wziąć kijki - przydały się na stromej i śliskiej wycieczce  na taras widokowy - najsłynniejszy w Sumuc Champey - skąd widok na modre baseny jest rzeczywiście piękny.
Ale to wszystko od wczoraj to tematy zastępcze. Ukraina przykryła swym dramatem radości i duże i małe. Zwłaszcza dla tych, którzy są z Europy. Odczuliśmy to wczoraj mocno z Charliem z Anglii, jednym z wysportowanych wycieczkowiczów ( też zapomniał zapasowych gatek:). To on mi powiedział o napaści i wszystkim innym też. Ale tylko my byliśmy tym poważnie zmartwieni. Inne kontynenty wykazywały uprzejme zainteresowanie, a czasem grzeczne współczucie.
Ale tak to właśnie na świecie jest, tylko niestety każde pokolenie przekonuje się o tym osobno i na własnej skórze.
Ot co.
P.S. Kiedy wychodziliśmy już z parku, całkiem z boku i niewielka, była zatknięta tabliczka informująca, że ewentualne uszkodzenia ciała w tych niebezpiecznych wygibasach, uczestnicy biorą na siebie.
Jakże daleko od bezpiecznych barierek i rozmaitych zakazów - na tym samym kontynencie, a jednak bardzo daleko….

25.02.22 Lanquin, po południu

Miały być góry, ale znów się rozlało i chłopak, który miał iść ze mną (w te góry) nie przyszedł. W Gwatemali nie ma zwyczaju chodzenia samotnego po górach. To nie znaczy, że ludzie tego nie robią; ale ja kilka razy spotkałam się z przestrogą, żebym szła z kimś albo w ogóle. Tak się składało, że miejsca, w których chciałam być, tak czy siak były wycieczkowe i trzeba było najpierw do nich dojechać. Ale dziś chciałam iść sama. W hotelu zapytałam, w którym kierunku i chłopak w odpowiedzi pokazał trasę długą, samotną i w jego opinii niebezpieczną - dlaczego?
Bo po drodze, po której rzadko ktoś chodzi, zdarzają się nie tyle napaści, co rabunki. Zabierają plecak i znikają. Tak że lepiej mieć towarzystwo, no a moje nie przyszło.
Więc poszłam do jaskini, o której wcześniej coś tam słyszałam, ale takiej skali i urody tej atrakcji,  świadomości nie miałam.
Więc jestem wdzięczna losowi i deszczowej pogodzie. Po jaskini chodzi się godzinę, przy wejściu są gniazda nietoperzy i mocno je czuć, ale później to już same kamienne cuda. Poszedł ze mną przewodnik i całe szczęście, bo, przy mojej orientacji w przestrzeni, po 10 minutach już bym nie wiedziała gdzie jestem i w którą stronę mam pójść. O śliskich kamieniach nie wspominając. Wyszłam stamtąd zlana potem nie z wysiłku, ale z napięcia żeby się nie poślizgnąć.
Oczywiście się poślizgnęłam i to nie raz. Wylądowałam na pupie kilkakrotnie, ale co widziałam to moje!

Brak komentarzy:

Azja 7

  18.04.24. Amman, Jordania https://photos.app.goo.gl/FDR6dJaEBJx3bizk9 https://photos.app.goo.gl/cCUZk5AUfXQjW2ve7 https://photos.app.goo.g...