poniedziałek, 18 kwietnia 2022

Notatnik 35 podróżniczy

https://photos.app.goo.gl/es5yhLrGuDBfubpo8

16.04.2022 Mendihuaca, Colombia

W Kolumbii to jest chyba najbardziej rozpoznawalne dla turystów miejsce - Park Tyrona. 
Jak síę patrzy na mapę, to widać taki cypel na zachodzie kraju, wcinający się na północ w Morze Karaibskie. Zachodnie Karaiby. Fale są tu wyjątkowo wysokie, morze głośne i gniewne, a prądy tak silne, że wejście w morze grozi utonięciem. Prawie nikt tu nie pływa. 10 metrów od brzegu straciłam równowagę, podcięta przez prąd.
Ale plaże są piękne. Graniczą bezpośrednio z dżunglą gór Sierra Nevada - i tam właśnie, w czasach konkwistadorskich ukrył się Tyrona i jego plemię. Żyli tam w ukryciu do połowy XXw. Na szlakach parku można ich (potomków Tyrona) spotkać - niewysocy, z długimi czarnymi włosami u obojga płci, ubrani na biało, z bardzo silnymi indiańskimi rysami. Sprzedają wodę lub cukierki. Ale nie chcą rozmawiać, ani się fotografować. Nie uśmiechają się. Podobno reprezentujący ich prawnicy chcą wywalczyć zwrot ziemi, na której od pokoleń żyli, a skąd musieli uciekać w czasie wojny domowej w Kolumbii. Również podobno - nie chcą udostępniania parku dla turystów.
Póki co jednak można go (park) zwiedzać.
Główne wejście (Zaino) jest oblegane, a w sezonie (Wielkanoc zalicza się do sezonu - w Kolumbii te święta oznaczają 4 dni wolnego), to jest tu po prostu tłok.
Jest inne wejście (Calabazo), kilkanaście kilometrów dalej, z którego skorzystałam i do pewnego momentu byłam w dżungli całkowicie sama. Ta trasa jest dłuższa, trudniejsza, z morderczymi podejściami, ale coś za coś. Robi się długą pętlę, z noclegiem po drodze (Playa Brava), zanim się dojdzie do tej, uważanej za najpiękniejszą, plaży - Cobo San Juan; Cypel Świętego Jana. Gdyby było na niej mniej ludzi to rzeczywiście - niezwykła plaża. 
Z intensywnie niebieską wodą, ze skałami sterczącymi z morza i załamującą się linią brzegową. I jasnym piaskiem. To jest główne miejsce turystycznych pielgrzymek.
Na mojej trasie jednak, nocowałam na Playa Brava. Nie można się tam dostać idąc brzegiem morza - z dwóch stron skały wyznaczają granice nie do pokonania, a morze rozbija się o te skały wysokimi bryzami. Można dopłynąć od strony pełnego morza, albo dojść górami. Ale jak się już jest na miejscu….. no cóż… jest pięknie.
Rozbiłam swój namiot i było bardzo OK. Zwłaszcza, że spotkałam trzy młode i urocze kobiety, z których dwie to Polki. Jedna (mieszka w Barcelonie) przyleciała do drugiej (mieszka w Kolumbii), a ta pierwsza wzięła ze sobą koleżankę (z Belgii, ale też mieszka w Barcelonie).
Od Playa Brava wędrowałyśmy razem.
Nadążyłam.

18.04.2022. Mendihuaca, Colombia

Wczoraj była Wielkanoc, którą celebrowałam w Santa Marta. Mogłam bliżej, ale potrzebna mi jest gotówka, a bankomaty najbliższe są tylko tam. Całodniowa wyprawa i bez fajerwerków.
A dziś drugi dzień świąt i mój ostatni na „czarodziejskiej górze”. Garnitur gości, w ciągu tygodnia, kilkakrotnie zmienił skład - nie ma już belgijskiej pary, szwajcarska wyjechała z rana, na dwa dni wpadli Kolumbijczycy, a wczoraj przyjechali goście z Chile.
W bardzo nieoczywistym turystycznie miejscu, taka rotacja nacji. Zdecydowanie Kolumbia stała się turystyczną destynacją, a tendencje są wzrostowe.
Na ten moment przejęłam pałeczkę rezydencji, a zaraz za mną jest Belg (nie próbuję zapamiętywać imion; wpadają, wypadają, a ostaną się pewnie tylko te najbardziej sercu bliskie).
Mieliśmy dwa dni temu dyskusję przy śniadaniu, która przeciągnęła się do południa. Była bardzo pouczająca i ciągle o niej myślę.
Było nas dwoje z Europy, ale po dwóch stronach żelaznej kurtyny - z dwóch różnych światów i dwa pokolenia. Było również młode, kolumbijskie małżeństwo z Bogoty, które niedawno sprowadziło się do pobliskiej Santa Marta, szukając alternatywy dla stolicy (ona pracuje zdalnie dla amerykańskiej korporacji, on założył szkołę nurkowania). Obydwoje z podwójnym obywatelstwem - ona z amerykańskim, on z kanadyjskim.
Już same okoliczności brzmią ciekawie - prawda?
A potem było tylko ciekawiej….
Zaczęło się od bujnych piersi i pośladków Kolumbijek, a skończyło oczywiście na sensie życia. Punkt wyjścia przesądził punkt dojścia explicite. Jakżeby inaczej?:)
(Na marginesie - znakomita część imponujących rozmiarów i kształtów, wymienionych wyżej części ciała, jest dziełem ludzkim. 
Kolumbia, a szczególnie Medellin(sic!) słynie z ilości i jakości rozmaitych klinik plastycznych, do których ściągają tłumnie nie tylko Kolumbijki. Inne  nacje wabione są konkurencyjną ceną. Jak zawsze, część damskiej populacji idzie w jakość, część w ilość i w przypadku tych ostatnich jedno miejsce w autobusie nie wystarcza….. ; 
co do rozmiarów, żeby być precyzyjnym, często sięga się po metody naturalne takie, jak częste i tłuste jedzenie. Z moich obserwacji wynika, że jest to sposób stosowany na szeroką skalę w całej Ameryce Łacińskiej.
A dlaczego Medellin w tych klinikach przoduje? Bo to jest centrum (podobno) macho kultury, w której kobieta powinna mieć czym oddychać i na czym siadać. Jeżeli taki rozmiar tonie w ramionach mężczyzny, to znaczy, że mamy do czynienia z prawdziwym macho…:)
Ad rem. Kolumbijska para należała do high class i była w uprzywilejowanej sytuacji ludzi, którzy mają wybór. Mogą mieszkać w trzech krajach, ale bardzo chcą być u siebie. Więc próbują - w takim samym stopniu żarliwie, jak i podskórnie w to wątpią. Dlaczego?
Bo 50-cio godzinny tydzień pracy, bo korupcja, która znosi każde prawo, bo kulawa edukacja, bo ubóstwo, bo słabe ubezpieczenie. Ona co prawda trochę out of system ze swoim amerykańskim zatrudnieniem , ale on już nie. 
- OK guys!  Don’t answer if you don’t want to. But where do you get money from for your travel?
- to ona zdobyła się na odwagę.
Moja odpowiedź była nieprzyzwoicie prosta, żeby nie powiedzieć prostacka:
- Zarobiłam i wydaję - krótka piłka. 
- Mam nadzieję, że nie wszystko (wydam) - dodałam, żeby choć trochę wysubtelnić i wycieniować mój status.
Belg nie musiał się starać o cieniowanie, bo jego belgijskie życie oddycha półtonami po prostu.
Ma 38 lat, za sobą kilkuletnie doświadczenie zawodowe, które wspomina z odrazą, zna co najmniej trzy języki (słyszałam francuski, hiszpański i angielski) i ojca, który zna ich cztery, ale i tak nie cieszy się synowskim poważaniem.
Dlaczego? Bo całe życie pracował i dorabiał się, a teraz gorzknieje, bo dopada go frustracja z powodu tego, że z tą pracą, to nie trafił najlepiej.
Tak przynajmniej ocenia sytuację jego syn. Nie chce partycypować w ideałach baby-boomersów i ma własny pomysł na znalezienie sensu w życiu. Właśnie jest w trakcie szukania i przygląda się światu i temu, co ten mu może zaproponować. W tym celu rzucił nielubianą pracę i korzysta z zasiłku dla bezrobotnych, który, w belgijskim wydaniu, wyśmienicie wystarcza na przemierzanie świata i przyglądanie mu się. Zwłaszcza, że zasiłek w Belgii nie jest czasowo limitowany.
(to w dużej mierze zasługa pokolenia jego ojca, ale zostawmy ten “półton” na boku;)
Belg jest wykształconym, oczytanym młodym człowiekiem i umie merytorycznie uzasadnić swoje stanowisko. W dyskusji przywołuje fakty i liczby, którym zaprzeczyć jest najtrudniej.
Mój nieco prześmiewczy ton wynika więc bardziej ze starczego sarkazmu i nie ma nic wspólnego z poczuciem wyższości osoby, która „wszystkie rozumy pozjadała”. Co nie oznacza, że dyskusja nie była momentami gorąca, a nawet zapalczywa, bo mój argument o tym, że najprościej jest, kiedy pieniądze otrzymuje się za wykonywaną pracę, zupełnie nie trafiał mu do przekonania. Od zostania wrogami uchroniła nas, przypadkowo odkryta, wspólność przekonania, że człowiek sam siebie i swojego szczęścia znaleźć samodzielnie nie może; wiedza  o sobie i sensie wypływa zawsze z bycia w relacji z kimś. 
Tak to już jest z lustrami - chcąc się w nich przejrzeć musimy je postawić przed sobą.
A dlaczego rozmyślam o tej rozmowie od dwóch dni?
Ano dlatego, że odkryłam w moim myśleniu o życiu pewne napięcie, które usiłuję jakoś rozgryźć.
Bo z jednej strony rzeczywiście mamy prawo, a nawet powinność szukania swego miejsca. Prawo dojścia własną ścieżką do bazy naszego istnienia - że życie jest darem, a nie dopustem.
No ale z drugiej strony co począć z bezmiarem frustracji płynącej z bycia nie tam, gdzie czuję się u siebie?
Co począć z tym prawem do szukania w sytuacji, kiedy człowiek nawet nie wie jak się w kieracie znalazł i czy w ogóle istnieje jakieś pokrętło, które mogłoby go zatrzymać?
Gdzie jest miejsce, w którym frustracja i kierat przeistacza się w sens i dobrowolność?
Im dłużej o tym myślę, tym bardziej staje się dla mnie jasne, że tym miejscem jest miłość




Brak komentarzy:

Azja 7

  18.04.24. Amman, Jordania https://photos.app.goo.gl/FDR6dJaEBJx3bizk9 https://photos.app.goo.gl/cCUZk5AUfXQjW2ve7 https://photos.app.goo.g...