https://photos.app.goo.gl/zgjhtYUy6T251hbB7
https://photos.app.goo.gl/DqYfaiui6mjm9M1e7
28.04.2022.Bogota, Colombia,
Jak do tej pory to jest najdłuższa przerwa w skutecznym sięganiu do zapisków. Bo próby, owszem, były, ale póki co, falstarty.
Słabnie potrzeba zapisywania każdego szczegółu; przemieszczanie się z miejsca na miejsce coraz bardziej staje się stanem permanentnym, trybem codzienności, która podlega prawom, jeszcze do niedawna nowym i szczególnym, ale od pewnego czasu naturalnym i swoistym. Wybieram ubranie czyste zamiast brudnego, suche, a nie mokre, ciepłe albo lekkie w zależności od klimatu.
Z niedowierzaniem podchodzę do swoich #ponadstuparbutów, chociaż wygrzebuję niekiedy z pamięci co smakowitszą parę, ale to jest poza nawiasem mojego obecnego życia.
Moja codzienność zyskała nową rutynę i tym samym wpisała się w powszedniość.
No; i tak sobie dywaguję, choć nie jestem pewna czy sama siebie będę rozumieć za dni kilka, o ewentualnym czytelniku nie wspominając. Ale ideą tego notatnika jest chwytanie stanów przede wszystkim; prawdy ulotnej chwili. I sama jestem ciekawa - jak wypadnie przyszła konfrontacja?
Wszakże jedno zdaje się kształtować dość konkretnie - długa podróż, i to nie tylko moja, przechodzi jakościowe przemiany. Z własnych odczuć oraz rozmów z innymi wyłania się prawo podróżne, które polega na przesunięcia punktu ciężkości z przestrzeni geograficznej na przestrzeń ludzką. Innymi słowy nie tyle miejsce jest ważne, ale ludzie jakich tam spotykasz. Miejsca zaczynają się kurczyć do jednego może trzech, pięknych krajobrazów, podczas gdy ludzkie sylwetki, choć czasem bezimienne, nie tracą na swej wyrazistości.
Chociaż z drugiej strony pozostają one wyraziste, właśnie przez miejsca; tak, jak wczorajsza dyskusja z Oscarem, tu, w jego domu, w Bogocie - o kraju i jego historii, o frustracjach i nadziejach, o tym co wspólne i o tym co dzieli, a także o tym, na co się trzeba otworzyć, żeby pozostać obok siebie.
Tak to jakoś jest; jedno nie istnieje bez drugiego - uzupełniają się i cieszą - w całości.
I tak z Mendihuaca, gdzie czas, jak to na czarodziejskiej górze, płynął leniwie, choć kapryśnie, pojechałam do małej, ale mającej opinię must see miejscowości, pod tytułem Minca. Minca sama siebie ochrzciła stolicą eco i chyba chodzi o to, że obok białych i puchatych bułek, można kupić, w wybranych punktach, pieczywo z twardszą skórką. Powiedzieć, że z chrupiącą jest raczej ryzykowne.
Minca jest znana również z dużej ilości hosteli, położonych na terenach niedostępnych. Żeby jednak tam dotrzeć (opcja dla upartych hardcorowców) trzeba dosiąść skutera i trzymać mocno kierowcę, żeby się nie osunąć w błoto - wszak trwa pora deszczowa.
(Nie znoszę skuterów, odkąd zsiadając z jednego oparzyłam sobie łydkę o rurę wydechową)
Żeby oddać hostelom sprawiedliwość - są położone przepięknie i na ogół wszystkie mają fantastyczne review, a prym wiedzie, prawie kultowy, - Mundo Nuevo (Nowy Świat). Byłam, zobaczyłam, o zwycięstwie mowy być nie może, jako że dotarłam tam w strugach deszczu. I tak już zostało - trzy dni w Mince i trzy ulewy. I trzy przerwane górskie wycieczki; a szkoda bo w miłym towarzystwie. W dodatku kompetentnym bo Tijs (młodziutki student geografii z Holandii) opowiadał różne ciekawe rzeczy o regionie. Co prawda trzeba go było ciągnąć za język, bo bardziej niż mówić, chciał słuchać opowieści o moim życiu. Pozostawiając na boku kwestię, że temat mało ciekawy, to chyba bym się dała wypuścić na szerokie wody starczych zwierzeń gdyby nie to, że zasapywałam się pod górkę. Więc przerywałam w połowie i odbijałam piłeczkę niezawodnym: „How about you?”
I tak oto w ten sposób dowiedziałam się, że północ zachodnich Karaibów to obszar unikatowy w skali globu - nie ma drugiego tak wielkiego zróżnicowania klimatycznego, na tak małym obszarze - z plaży w Mendihuaca, przy dobrej pogodzie, można zobaczyć lodowiec w Sierra Nevada, a jedno od drugiego dzieli tylko 40 km!
W oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów Santa Marta, panuje klimat suchy i gorący, na wybrzeżu, 20 km na północ, wilgotny i gorący bez wyraźnej pory deszczowej, podczas gdy w Mince w tym samym czasie, owa pora była wyjątkowo ulewna.
Minca leży w dolinie i wystarczyło wspiąć się trochę wyżej, żeby zobaczyć, na scenie rozległej panoramy, gdzie pada deszcz, gdzie świeci słońce, a gdzie wieje wiatr, bowiem mgła przesuwała się jak kurtyna. Jednakowoż za te widoki trzeba było zapłacić mokrą do ostatniej nitki odzieżą. I ta okoliczność skutecznie balansowała euforię.
Za to 12 godzin na południowy
wschód - Barichara - wynagrodziła pogodowe niedogodności, chociaż jeden dzień też padało.
Barichara jest pokolonialnym miasteczkiem, ale zupełnie odmiennym od Cartageny. Chociaż jest ich sporo, to nie ma tłumów turystów, a samo miasto wydaje się wyniośle spokojne. Eksponuje swoją urodę z klasą starej damy, która bardziej ceni dobre maniery, niż duże pieniądze. Oczywiście to tylko pozór; Barichara, jak mi powiedział Justin (o nim za chwilę), w regionie Santander jest wyspą zamożności.
Miasto jest małe i w całości stare. Nie ma tam nowej i głośnej części jak w przypadku Cartageny - nie:
Położone już w pasmie Andów, tuż za opłotkami oferuje widoki, które zapierają dech w piersiach. Wszędzie w mieście jest schludnie i czysto. Zielono i kwietnie. Cicho lecz z lekkim pomrukiem.
Joanna, Polka, którą spotkałam w Parku Tyrona i mamy kontakt, twierdzi, że to jest najpiękniejsze miejsce w Kolumbii i jeżeli by miała wybierać, to tam by mogła zamieszkać for good.
Ja też byłam zauroczona.
Ale mieszkałam 7 km „za”, znowu daleko od szosy, w górach, w gospodarstwie prowadzonym przez Justina i Andreę. Andrea jest Kolumbijką, Justin Anglikiem z czystym, brytyjskim akcentem. Prowadzą razem gospodarstwo, po którym rozrzucone są, a to stara przyczepa, a to zdezelowany autobus, a to ziemianka w kształcie domku Hobbita. Do tego ostatniego wprowadziłam się na dni kilka, ale wszystkie inne lokacje mają podobne przeznaczenie.
Miejsce nazywa się „La Pacha” co znaczy nowoczesny świat. Nowoczesny czyli maksymalnie prosty i maksymalnie z odzysku. Zopytmalizowany minimalizm - tak bym nazwała koncepcję Justina. Nie będę się rozwodziła nad przemyślnym rozwiązaniem kwestii kibelków, tudzież używaniem kijków zamiast klamek. To, co budziło podziw, to ta koncepcja totalnego „zrób to sam” , która znakomicie działała.
W każdym razie nigdy w życiu nie byłam w toalecie z piękniejszym widokiem na okolicę niż ta właśnie - u Justina. W dodatku gospodarz był wspaniałym kucharzem, więc znowu były walki z łakomstwem. W większości poległam i teraz czekam na wymierne skutki batalii - spodziewam się znacznego przyrostu tu i tam…
Justin to były hippis i pozostaje w przyjaźni z komuną hippisowską, osiadłą kilkanaście kilometrów dalej, w miejscu, do którego taksówkarze nie chcą dojeżdżać. Wiem, bo chciałam tam dotrzeć i już prawie witałam się z gąską. Bowiem przyjaciel Justina, a zarazem leader tej grupy, przyjechał do miasta na cotygodniowe zakupy. Miał mnie zabrać, a wrócić miałam sama. Jakoś. Niestety auto mu się w mieście zepsuło i plan wizyty się posypał.
Wypytywałam o nich. Na skraju cywilizacji, samowystarczalni, z różnych światów i krajów, nierzadko dobrze wykształceni (jest ich około trzydziestu osób). Utrzymują się ze sprzedaży kakao i biżuterii. Modlą się o pieniądze i są wysłuchiwani, bo od czasu do czasu spływają donacje. Zajmowali się w przeszłości organizowaniem ayahuasca, ale już nie. Ze względu na coraz liczniejsze potomstwo.
Nie używają cukru, alkoholu i narkotyków.
Chcą zmienić świat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz