https://photos.app.goo.gl/soJdxn8N8waKKBwu9
https://photos.app.goo.gl/VfwrBQcDpcp7vESW9
https://photos.app.goo.gl/ahpjbfPMDAx5MdFu8
5.05.2022 Salento, Colombia
Przedwczoraj zadzwoniłam do A.
Jest w Chicago, więc mamy ten sam czas i mogłyśmy pogadać o zmroku. O zmroku po obydwu stronach słuchawki. Ponarzekałyśmy trochę na świat i na los, ale nie za dużo, bo obydwie jesteśmy raczej z tych, co przeważnie mają suche oczy…
A. uważa, że mogę być zmęczona, ale nie powinnam narzekać z racji tego, że mam fun. Tylko, że ani fun, ani zmęczenie nie są constans. Raz jedno, raz drugie bierze górę i przedwczoraj zmęczenie rozpanoszyło się niepodzielnie.
Czym?
Dźwiganiem, pakowaniem i rozpakowywaniem. Rezerwowaniem, anulowaniem, przesuwaniem.
Praniem i bez suchości suszeniem.
Wszystkiego ogarnianiem.
Ale wystarczy taki dzień jak wczoraj, w Cocora Valle, w dolinie pełnej palm woskowych tak wysokich, że chmurom włażą do środka mieszkania, a czubkami witają się ze szczytami wokół; i jeszcze słuchanie papieskiej „Barki”, po hiszpańsku, którą akurat i na czas przysłała mama Oscara z Bogoty - wystarczy jedna taka chwila, żeby całe zmęczenie rozpryskiwało się na tysiąc kawałków, jak kieliszek kryształowy rozbijany na szczęście…..
(„O! Cóż jest piękniejszego niż wysokie drzewa!”)
No tak; ale nie zapominajmy, że Cocora Valle prawdopodobnie za 40 lat przestanie istnieć, bo palmy nie wytrzymają własnego ciężaru, pozbawione oparcia niskopiennej roślinności. Kto je skazał na ten los? No któż, jeśli nie człowiek! Wykarczował dżunglę pomiędzy palmami, zasiał równiutką trawę, jak w amerykańskim ogródku, bo chciał mieć ładnie i był mądrzejszy od Natury.
Los palm jest przesądzony, ale póki co cieszą się wysmukłą i giętką urodą i zachwytem publiczności. Jak wszyscy ci, którzy wolą żyć krótko, ale intensywnie. A to, że nie jest to palm wybór? No cóż….
Jestem w Salento czwarty dzień. Leniwy poranek. Wciąż się waham czy zostać tu jeden dzień dłużej.
Tak czy siak, zmierzam do granicy z Ekwadorem i plan jest taki, żeby ją przekroczyć drogą lądową.
A póki co wciąż w Kolumbii;
z Barichary do Bogoty i tygodniowy pobyt w domu rodzinnym Oscara, gdzie mieszka razem z rodzicami.
Kolejny egzamin z hiszpańskiego i student ze mnie mniej niż średni:(
Za to nieźle mi idzie mowa ciała plus google. Ogólnie cool!:)
Największe wyzwanie było w trzecim dniu, kiedy Oscar poszedł do pracy, a centrum Bogoty, dwudziestego ósmego kwietnia, zostało zablokowane przez demonstracje pierwszomajowe in advance. Na drugi dzień, nie wiadomo dlaczego, budowle wokół placu Bolivara, były przesłonięte czarnym kirem, a sam pomnik szczelnie owinięty białym prześcieradłem dla odmiany.
Trzeba było zostać w domu i sobie radzić:)
Tak generalnie, to taka właśnie namiastka domu była. Robiłam drobne zakupy, popisałam się sałatką, a mama Oscara serwowała śniadania, które wystarczały na cały dzień.
Nie zapomnę ostatniego wieczoru przed wyjazdem.
Wróciłam z Villa de Leyva (wybrałam się na dwudniową wycieczkę, zostawiając ciężki plecak w Bogocie - co za radość!), a była to niedziela. Więc byłam w kościele rzecz jasna. I tam, w tym małym miasteczku i małym kościółku, był sobie ksiądz, który śpiewał jak John Lennon or something like this:)
I w dodatku śpiewał na głosy z umownym organistą (w latynoamerykańskim kościele nie ma organistów explicite; za to są zespoły i wokaliści, zawsze tuż przy ołtarzu). Więc czułam się jak na koncercie.
A kiedy zaśpiewali „Barkę” po hiszpańsku, to już w ogóle teleportowałam się w rejony dawno nie odwiedzane…
No więc jak wróciłam do Bogoty, to opowiedziałam o tym, co mi się przydarzyło. I zaśpiewałyśmy z mamą Oscara, też na głosy - ona po hiszpańsku, a ja po polsku. Było wzruszająco.
A sama Bogota?
Ma już dziesięć milionów mieszkańców, a na wzgórzu Monserrat klasztor i kościół.
To jest kombinacja szczególna i konieczna, bo bez mieszkańców nie byłoby ze wzgórza takiego widoku na miasto. I ja widziałam wiele panoram miast (włączając słynne Twin Peaks w San Francisco), ale muszę powiedzieć, że Monserrat w Bogocie jest na samym szczycie mojej listy. Horyzont zamykają góry, na które pracowicie i malowniczo zarazem, wspina się miasto. Jak okiem sięgnąć….
Co prawda te ulice z bliska wyglądają różnie, ale takie jest prawo dystansu - szczegół nie mąci idei zasadniczej…
W starym centrum (Candelaria) jest gdzie pójść i czym nacieszyć oko. Muzea, kościoły, restauracje, uliczny handel i spontaniczne murale. W moim odczuciu Bogota powiela schemat każdej stolicy - najważniejsze miasto, więc z definicji na szlaku.
Podobało mi się Muzeum Botero. Botero rozsiany jest po całym kraju (w Medellin oczywiście, bo tam się urodził, ale w Cartagenie też widziałam jego rzeźbę), jednak w Bogocie to sztandarowa placówka.
Ufundowana przez niego, więc w jednym ciągu twórczość własna, impresjoniści i Picasso. Salvatore Dali ma osobną salkę. No i monstrancja z kościoła św. Klary (zamienionego na muzeum ze sztuką sakralną) nazwana „lechugą” czyli sałata. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Wysoka, rozłożysta, złota i wysadzana pięknymi szafirami, z których Kolumbia słynie. Jedyny obiekt w muzeum, którego nie wolno fotografować.
Natomiast Museum del Oro czyli muzeum złota z prekolumbijską sztuką złotniczą - nie zrobiło spodziewanego wrażenia, chociaż to najsłynniejsze muzeum w Kolumbii.
A wracając do Salento - to jest ósme miasto w Kolumbii, które odwiedziłam. Trzy na północnym zachodzie i pięć bardziej w centralnej z kierunkiem na południe. Na północy miasta są plątaniną placów i ulic. Nie ma jednego wyraźnego centrum.
Od Barichary począwszy wszystko się kręci wokół najważniejszego miejsca, jakim jest plac w środku miasta.
Ten plac jest zwykle bardzo duży, a czasem wręcz za duży dla tak małych miast jak Barichara, Salento czy Villa de Leyva. Byłam jeszcze w Zipaquira (mają tam kopalnię soli i w starej jej części została wykuta katedra solna wraz z prowadzącą do niej Drogą Krzyżową. Dzięki oświetleniu robi spore wrażenie) i tam również centralny plac był ogromny i przy okazji pusty.
No i domy - pokolonialna zabudowa, najwyżej dwupiętrowa, z charakterystycznymi balkonami, z drewnianymi balaskami. Te miasteczka z jednej strony są bardzo do siebie podobne, a z drugiej zupełnie różne. Najbardziej je odróżniają kolory - od biało-brązowej Barichary, poprzez Villa de Leyva, które dorzuciło nieco turkusu i amarantu, do bajecznie kolorowego Salento. W Salento poszli na całość!:)
I jeszcze jedno - większość miejscowości w Kolumbii, które odwiedziłam do tej pory, jest wtopiona w górski krajobraz. Niektóre domy tak położone, że zastanawiałam się jak one zostały zbudowane i jak tam docierać dzień po dniu. A jednak są, a ludzie się wspinają. Może to ma jakąś bardzo racjonalną i przyziemną przyczynę, o której nie wiem, albo nie przychodzi mi do głowy. Ale ja wolę sobie myśleć, że oto Kolumbijczycy to taka nacja, która dla pięknych widoków jest skłonna wiele poświęcić.
Dlaczego lubię to tłumaczenie?
Bo wtedy do Kolumbijczyków bardzo mi blisko…
P.S. No i byłam jeszcze na plantacji kawy. Kolumbijskiej, najlepszego na świecie gatunku. Dwie godziny nabywania wiedzy o kawie. Sporo wiem i żaden smakosz mnie teraz nie zagnie:) Zwłaszcza taki, który mówi, że czarna jak smoła i gęstawa ciecz to jest dobra, mocna kawa. Otóż kawa proszę Państwa powinna być koloru karmelowego:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz