https://photos.app.goo.gl/KCw5eH63JE2aiRcQ8
9.05.2022, Neiva, Colombia
Wiadomo, strach ma wielkie oczy. Ale jakie to ma znaczenie kiedy się człowiek boi? Tak naprawdę boi, prawie z życiem żegna…
A było tak. Obok Neivy (spore miasto, stolica departamentu Huila, większość ulic dwupasmowa i dużo rond), jest kolejny turystyczny przystanek - pustynia Tatacoa.
Jest to drugi co do wielkości obszar w Kolumbii tzw.„suchego lasu” (cokolwiek to znaczy) i zajmuje obszar 330km kwadratowych. Jest dwukolorowa (czerwona i szara) i ta czerwona stanowi główną atrakcję. Przypomina Bryce Canyon w Utah, choć rozmiary, w porównaniu, raczej lilipucie. W strefie szarej nic specjalnie się nie dzieje, nie licząc serca z czerwonych kamieni ułożonego na szarej ziemi pośród pustynnych krzaczków. Przez cały ten obszar (czerwony i szary) biegnie droga, wzdłuż której obfitość wszelkiej turystycznej infrastruktury niekoniecznie cieszy oko. Ot; taka to i pustynia, w dodatku z deszczem w sezonie.
Nie w tym rzecz jednak. Bo zanim tam pojechałam, miałam rekomendacje od Belga z Mendihuaki, żeby tam zanocować, a najlepiej w pobliżu obserwatorium astronomicznego(sic!) i starać się spotkać profesora, który jakoś ma tam się objawić. Skąd, jak?
- Zobaczysz na miejscu.
OK; był wykład o konstelacji Saturna, był dwujęzyczny profesor, który ścigał sam siebie w mówieniu w dwóch językach jednocześnie (publiczność międzynarodowa, a jakże), był teleskop i patrzenie w gwiazdy i księżyc.
I był namiot - rozbity pomiędzy obserwatorium (betonowy moduł studzienny z plastikową kopułką), a jednym z przydrożnych miejsc z kilkoma stolikami i zadaszeniem dla podobnych jak ja, namiotowców.
W nocy wszyscy gdzieś zniknęli, ale w powietrzu żadnego zagrożenia czuć nie było.
Obudziło mnie szuranie i posapywanie #niewiemkogo#. Tuż przy głowie, ale to nie pierwszy raz w mojej namiotowo-spalniczej karierze, więc czekałam, aż ten #niewiemkto# sobie pójdzie. Ale nie dość, że nie poszedł, to nadbiegł skądś pies (wiem, że pies bo szczekał) i zaczęła się szarpanina.
Z KIM?
Przypomniałam sobie, że Tatacoa to nazwa nawiązująca do grzechotników i innej pustynnej zwierzyny. Przypomniałam sobie również, że jaguary nie przepuszczają żadnemu człowiekowi. Za dużo jednak czasu na myślenie nie było, bo oto COŚ zaczęło skakać po namiocie, wślizgnęło się pod tropic i po prostu zaczął się regularny szturm. Odpierałam ataki plecakiem i żegnałam
z życiem jednocześnie, ale COŚ jak wpadło tak wypadło i tylko słyszałam szczekanie i szarpaninę, ale coraz dalej.
Jako, że dzikie zwierzęta boją się ognia (jak pamiętamy ze starych, dobrych westernów), to zaświeciłam światło w namiocie. Co prawda lampce ledowej daleko do ogniska, ale, jak to mówią, lepszy rydz niż nic. I zasnęłam po jakimś, raczej długim, czasie.
A rano atak się znowu powtórzył. Znowu pod tropic wpadło stworzenie i z niebezpieczeństwem stanęłam twarzą w twarz.
To był spory, ale szczeniak, który chciał się bawić.
Całe rano nie odstępował mnie na krok…..
10.05.2022 Neiva, Colombia
A tak mi wszystko pasowało!
Już się cieszyłam, że będę hubem dla szczęśliwego związku!
Ale chyba jednak nie, choć najpierw fakty.
W Salento mieszkałam w bardzo ładnym hostelu z pięknym widokiem na dolinę. Widoki nie mają tu nic do rzeczy, ale gawędziarstwo ma to do siebie - nigdy nie wiadomo gdzie skończysz, choć zaczynasz według planu..
Ad rem jednak; w sali, gdzie pierwszą noc spędziłam samotnie, zainstalował się młody Anglik. Miał dredy i wielki kapelusz, a na noc, na te dredy zakładał siatkę ochronną (też taką miałam - bez dredów- ale gdzieś posiałam; chyba jeszcze w Gwatemali). Spóźnił się jeden dzień na Cocorę w słońcu (kończy się niby pora deszczowa, ale ciągle w Salento było więcej chmur niż słońca i sporo deszczu), ale nie rozpaczał. I zmył się zaraz w drugim dniu. OK.
Ja zostałam dłużej, planując następny etap jako nocny przejazd do - 8 godzin dalej - Neivy.
Nikt tutaj nie kupuje biletów wcześniej niż bezpośrednio przed wyjazdem i nigdy nie ma problemu. A tym razem - właśnie nie! Zabrakło biletów. Trzeba zostać na noc w Armenii (Armenia to miasto w Kolumbii, do którego się dojeżdża, chcąc dotrzeć do Salento. Hałaśliwe i nieurodziwe).
Pierwszy lepszy hotel, nocleg i mamy poranek. Przy śniadaniu poznaję młodą Brytyjkę, która też jedzie do Neivy. Dzielimy koszty taksówki i cieszymy, że na dworcu będzie miał kto popilnować bagażu.
Siedzę, pilnuję i widzę na horyzoncie Anglika oczywiście, bo podróżnicy to wielka rodzina. Anglik też jedzie do Neivy i wygląda na ucieszonego.
Wydawało się, że z Brytyjki ucieszył się jeszcze bardziej, a wisienką na torcie okoliczności był fakt, że zabukowali nocleg w tym samym hostelu, zanim się poznawszy.
Jako osoba starej daty, dopisałam w autobusie i w myślach romantyczny dalszy ciąg i konieczny happy end rzecz jasna. Rozstałam się z nimi na dworcu (po mnie przyjechał mój kolejny host i zostawił w mieszkaniu, którego nie używa) i celowo nawet nie napomknęłam o keep in touch. Zdążyłam się już wcielić w rolę dobrej wróżki i swatki zarazem i nie chciałam kusić losu wątłą w gruncie rzeczy osnową romantycznej historii, której dalszy ciąg nie był oczywisty. Wolałam ich takich zaczętych i nigdy nieskończonych….
Takich zawisłych w potencji..
No i co? Ano, na drugi dzień, na pustyni, mijam grupę młodych ludzi z przewodnikiem i nagle słyszę, że ktoś mnie woła po imieniu.
Kto? Brytyjka! Skrzyknęli się w hostelu i zorganizowali wycieczkę dzieląc koszty.
Anglik się nie przyłączył
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz