sobota, 28 maja 2022

Notatnik 42 podróżniczy

https://photos.app.goo.gl/rJUNg7MyxFULkXrf9

28.05.2022 Quito, Ecuador

Ostatecznie nie żałuję, ale, no przecież, to jakieś szaleństwo! Finalnie przeżyłam i może ostatecznego zagrożenia życia nie było, ale znak zapytania co do pozostania w jednym i niepołamanym kawałku owszem.
Powinnam się głębiej zastanowić po co mi gumowce po kolana, na krótki spacer do pobliskiego wodospadu i powinnam spojrzeć wokół siebie (same dzieciaki przed trzydziestką. Wiem, bo była lista wiekowa nie wiem po co i wpisywałam się ostatnia. Moja linijka wyglądała jak jakaś pieprzona pomyłka nie przymierzając uhhhhh!) i się zorientować, że koń przez pięć godzin i po raz pierwszy raz w życiu to niekoniecznie opcja dla osoby, na której skroni nie pierwszy, a ostatni siwy włos się pojawił.
Powinnam, ale mnie zaćmiło!
No; gumowce były po to żeby brodzić w górskim potoku, po śliskich kamorach. W głębszych rejonach było zalecenie dźwigać tyłek na wystające ostre skałki, bądź przesuwać się po gliniastym zboczu twarzą do mchów i paproci, czepiając się lian - toż przecież w dżungli jesteśmy.
Ja! Która po chodniku się zatacza. 
A w nocy to po całej szerokości choćby nie wiem jak szeroko było.
Klęłam po polsku siarczyście i chociaż nikt literalnie nie rozumiał co mamroczę pod nosem, to ton nie pozostawiał wątpliwości.
Dzieci miały ubaw i okazję do działań w duchu samarytańskim. Prychałam wściekle na te ręce wyciągnięte, ale przecież skorzystałam parę razy, co się będziemy oszukiwać. Nie tylko ja, ale to żadna pociecha.
Nawet o zdjęciach zapomniałam i dopiero w drodze powrotnej, w przydrożnym strumyczku i łagodnych okolicznościach przyrody……. ;) 
A koń to już w ogóle pomysł z piekła rodem. Uczciwie przyznałam się do totalnej końskiej ignorancji, ale…miałam sobie tylko na niego wsiąść, a reszta miała się robić sama. Otóż się nie robiła. Począwszy od wsiadania na najspokojniejszego (jedyna kobieta w stadzie o imieniu Princessa), ale najwyższego konia. Więc było rozpaczliwe chwytanie się czegoś wystającego w siodle, co ma swoją nazwę, ale jej nie znam i znać nie chcę.  I podsadzanie. Ale i tak wszystko by było nieźle gdyby koń się nie ruszał. Jednakże oczekiwanie, choć niefortunnie, zrobił to, a ja cała zesztywniałam. 
Siedziałam (jechałam) kiedyś na wielbłądzie i bez porównania czułam się bezpieczniej. Może dlatego, że to było dwadzieścia lat temu. Ale wielbłąd - tak, koń - nie!
Więc siedziałam taka sztywna, a ona sobie wędrowała gdzie i jak chciała. Bo koń to zwierzę rozumne i rozumie mowę lejców i kolan. No, ale jak ma na grzbiecie niemowę to sobie folguje. 
Skończyło się na tym, że przewodnik wziął sprawy czyli lejce w swoje ręce i już sobie mogłam spokojnie coraz bardziej się usztywniać. 
Z górki, pod górkę, przez strumień, po kamieniach, wąziutką ścieżynką.
Nie ufałam jej za grosz i oczywiście wiedziałam lepiej gdzie powinna stąpać i jak - przede wszystkim bardzo powoli. Była wykończona tym noga za nogą (przewodnik ją powstrzymywał, ale patrzył się na mnie ze sztyletami w oczach), ale jak tylko ruszała do kłusu, to ja od razu wrzeszczałam, więc inne się płoszyły.
Po dwóch godzinach doszłam do wniosku, że co prawda to koń, ale wie co robi, więc zaufanie rosło, a napięcie malało. Pod koniec może nawet bym jej życie powierzyła i pozwoliła na lekki kłus, ale zanim podjęłam tak ważką w potencjalnych skutkach decyzję, wycieczka się skończyła.
Nie potrzebuję chyba dodawać, że przydreptaliśmy na końcu, ale za to w całości. Teraz leżę w łóżku i tyłek chce mi odpaść na całej długości, ale….widziały gały co brały.
Ale. 
Ale widoki!!!!
Ośnieżony szczyt Cotopaxi, po horyzont wysokie trawy poruszane wiatrem, a na samym jego końcu, tam gdzie się ziemia załamuje, łagodne, ale surowe, brązowo-szare szczyty górskie (pewnie nie były takie łagodne, ale odległość robiła swoje). 
Albo pole (również po horyzont) czarnych kamieni. Wyglądały jak spieczone na węgiel ogromne ziemniaki z uczty olbrzymów.
Surowy, chłodny i wietrzny (jesteśmy prawie na równiku, nie zapominajmy) krajobraz. Obojętny, bez kwietnej kokieterii, piękny od niechcenia. Porażający i przerażający.
I ludzie. O indiańskiej urodzie, bez wyjątku i u obojga płci, z czarnymi, długimi i lśniącymi włosami - integralni z tym krajobrazem; są jego dopełnieniem.
Zupełnie osobna historia to miejsce gdzie jestem. Hostel nazywa się The Secret Garden i poleciła mi go Joanna, którą poznałam w Tyrona Park, a która mieszka w Kolumbii.
Właściwie to nie hostel, ale przedsiębiorstwo turystyczne. Darmowy waking tour po starówce? Proszę bardzo - mamy przewodnika za napiwek. Restauracja na dachu z widokiem na miasto - czemu nie; wdrapać się na trzecie piętro i cieszyć oko. Gorąca woda, mocny prysznic, wygodny materac, lampka przy łóżku i setka innych detali - ktoś, kto to organizował wytułał się po świecie z całą pewnością i wiedział czego mu brakowało.
Mają również drugie miejsce, właśnie w Cotopaxi National Park; można sobie tam pojechać na dwa lub trzy dni i próbować nie wyzionąć ducha. Zero zasięgu, kominek, w pokojach piece węglowe i pyszne jedzenie.
O kompoście, ogródku warzywnym i lamach pasących się nieopodal nie wspomnę.

Późno już. Miałam plan popisać o Ekwadorze, bo przecież jestem tu już (chyba?) piąty dzień. Miałam też zastanowić się w towarzystwie kartki  papieru (czyli telefonu:) nad tym, czy zapisuję to, co potrzeba.
Ale jestem zmęczona i już mi się nie chce. I chyba to przełożę do jutra.
Albo pojutrza.

Brak komentarzy:

Azja 7

  18.04.24. Amman, Jordania https://photos.app.goo.gl/FDR6dJaEBJx3bizk9 https://photos.app.goo.gl/cCUZk5AUfXQjW2ve7 https://photos.app.goo.g...