https://photos.app.goo.gl/7Udzb9nYMdswZ6tD7
1.07.2022. Vilcabamba, Ecuador
No to strajk się skończył.
Wczoraj się porozumieli i prawdę powiedziawszy trochę niespodziewanie, bo jeszcze przed południem na YT można było oglądać jakieś eskalacyjne akcje, a po południu - Hurra! No, może nie wszyscy hurra - u mnie w hostelu rezydenci nakupowali jedzenia, porobili niespieszne plany - los za nich podjął decyzję.
A tu nagle decyzyjne tory powróciły na swoje miejsce i tak jakoś nietęgo się zbierać…. mnie też:).
No i cóż; pierwszy dzień nowego miesiąca. Skończyło mi się ubezpieczenie, które wykupiłam ze sporym naddatkiem czasowym. Tak wtedy myślałam. Do głowy mi nie przyszło, że to wszystko może potrwać dłużej niż dziewięć miesięcy. Pierwszy plan to było cztery miesiące, a potem, a może pół
roku? A dziś jest pierwszy dzień dziesiątego miesiąca. I końca wcale nie widać.
Dziś również przyjechali ze swojego zadupia, albo właściwie z andyjskiego szczytu - Jaśmina i Marcin. Poszliśmy w góry oczywiście. Wiedzieliśmy o tym miejscu od pierwszego dnia, ale dopiero dziś tam dotarliśmy. To jest historia w ramach uzupełnienia fluidów i vibes Vilcabamby. Kobieta i mężczyzna (ona z Galapagos) kupili fragmnet lasu i góry, namówili sąsiadów do tego samego i utworzyli we własnym zakresie strefę chronioną. Wytyczyli szlaki, narysowali mapki, zbudowali kilka domków w dżungli. Trzeba zapłacić za wejście do lasu lub wynajem domku, a pieniądze przeznaczają na prywatne badania. Kobieta opisuje drzewa i ptaki, niektóre endemiczne i to tylko dla tego terenu. Znalazła jakieś gatunki roślin zupełnie nieopisane, więc jest odkrywcą!
Przy okazji z góry piękne widoki. No i czuliśmy się jak w ogrodzie botanicznym, z tymi tabliczkami przy drzewach i roślinkach.
A JiM też rezydują na pięknej górze. Znowu poszły w ruch znajomości wśród południowo-amerykańskich Polaków i JiM znaleźli miejscówkę na górze, na której kanadyjskie małżeństwo wybudowało dom i założyło ogród. Hodują też kury (Kanadyjczycy) i są w zasadzie samowystarczalni. Obecnie na wakacjach w ojczyźnie. Gospodarstwem opiekuje się młody Polak, który ma „wkrętkę ekologicznego ogrodnictwa” jak mówi Jaśmina.
(chciał założyć taki ogród na Podlasiu i zaczął od sprawdzenia czystości gleby - musiałby kupić kilkanaście hektarów żeby uprawiać „czyste” warzywa na kilku. Więc polskie działki podmiejskie z własnymi warzywkami to po prostu ściema. Nie ma możliwości na ekologię w Polsce. A w Ekwadorze jeszcze jest!:)
JiM korzystają z nieobecności właścicieli i mieszkają w chatce młodego Polaka, bo jemu doszedł do opiekowania się duży dom. No i mają namiastkę żywieniowego raju:) Zostają tam jeszcze tydzień, może więcej. Dziś się pożegnaliśmy póki co, z nadzieją, że się jeszcze gdzieś skrzyżujemy..
Bardzo ich polubiłam (młodzi, znowu w wieku Michała) i mam wrażenie, że z wzajemnością.
Chociaż z tą wzajemnością to śliska sprawa. Przydarzyło mi się coś takiego i to całkiem niedawno, przed wyjazdem z Ameryki. Wydawało się, że nadajemy na tej samej fali, planowałyśmy jakieś wspólnotowe przedsięwzięcia, jako że obydwie jesteśmy jedynaczkami. Była młodsza, ale mieściła się w siostrzanej różnicy wieku.
I co? Zostałam odstrzelona celnie i bez żalu.
Nie sądzę, żeby mnie to czegoś nauczyło, bo człowiek ma tendencję do popełniania ciągle tych samych błędów, ale JiM są naprawdę fajni.
Zaplanowaliśmy w Polsce wyprawę na zlot włóczykijów; zakręconych podróżników, powyżej naście lat.
Na luty przyszłego roku.
3.05.2022. Vilcabamba, Ekwador, Las Palmas.
Włosy znów odrosły. Znów muszę kombinować z zawijaniem ich na czubku, a i tak się ciągle obsuwają.
Więc poprosiłam Melanie (młodziutka Niemka, w ciąży, musi skrócić podróż, bo w Kolumbii chyba, poczęło się maleństwo; zrobili zapasy kuchenne i teraz siedzą w kuchni; ściślej on siedzi, bo jej jest niedobrze), żeby mi pożyczyła nożyczki i ciachnęłam dziesięć centymetrów. Teraz jest prawie idealnie pół na pół z siwymi i Melanie mówi, że włosy pasują do zauszników moich okularów (sic!).
Wszystko razem trwało nie dłużej niż dziesięć minut i przypomniałam sobie czasy amerykańskich wypraw fryzjerskich do Darka, kiedy za dwa centymetry na długości płaciłam $50 (+napiwek). Całość trwała kilka godzin łącznie z dojazdami.
Hm… człowiek się jednak zmienia….
A wczoraj byłam na samotnym hajku
przy wodospadach. Wodospad jak wodospad - widziałam okazalsze, a w dodatku zejście po mokrych liściach stromo w dół - średnia przyjemność i chyba wiadomo o czym mówię…
Ale sama droga… O Matko!
Napisałam do Jaśminy, że dostawałam orgazmów widokowych, ale to chyba niecenzuralne określenie? Chociaż mnie, w mojej blogowej samotni, cenzura myślę nie obowiązuje? Zakładam, że nie!:)
Tak czy siak - po prostu opisać się nie da. Podchodzi się do góry ze dwa kilometry wąskim jarem, w którym trzeba zręcznie omijać końskie kupy, bo zaściełają prawie na całej długości, ale za to potem kilka następnych kilometrów idzie się granią. Po jednej stronie zbocza, jak z mięsistego, zielonego mchu, góry, które wydają się na wyciągnięcie ręki (a oczywiście nie są), a po drugiej te wyciosane na tle nieba andyjskie kształty w odcieniach od brązu do zieleni, poprzez zgaszoną czerwień….
Szłam sama, nie licząc kilku krów na ścieżce, które mnie zmusiły do przedzierania się przez chaszcze, tudzież kilku koni przy wejściu do punktu docelowego.
To jest częsta praktyka tutaj - masz ziemię z wodospadem na ten przykład - więc stawiasz bramkę i pobierasz opłatę w gotówce. Jakie tam bilety! Za ten wodospad, już mówiłam, że taki sobie - $2. Choć z drugiej strony chylę czoła przed gospodarzami. Tam nie ma innej możliwości dotarcia, jak tymi końmi właśnie, z kupami po drodze. Mają pole bananowców, kury i koguty.
I dom (całkiem nowoczesny), w którym teraz rezyduje wolontariusz z Chile, pragnący samotności. W ramach wolontariatu kasuje po te dwa dolary. Gospodarze są na żniwach mandarynkowo-kukurydzianych w innej części okolicy…..
Całą drogę kropiło na przemian ze słońcem, więc na koniec wycieczki, jak smakowity deser, rozpostarła się na niebie tęcza. Takiej tęczy jeszcze w życiu nie widziałam i nie sądzę, żebym kiedykolwiek zobaczyła. Tak intensywna, że odbijała się na niebie jak w lustrze, tworząc kolorową poświatę.. coś niesamowitego!
A zupełnie na koniec trafiła mi się msza polowa pod daszkiem z blachy falistej, pod który zostałam zaproszona i usadzona w pierwszym rzędzie krzeseł. Zgodnie z latynoską gościnnością:)
Wioska nazywała się Yamburara Alto koło Vilcabamby i kurczę!
Co zrobić, żeby zapamiętać te ich dzikie nazwy?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz