https://photos.app.goo.gl/TyZgukyivsmTfD9z7
6.07.2022. Cuenca, Ecuador
Wstąpiłam dziś do kościoła, żeby się pomodlić. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, bo zwykle wstępuję jak się nadarza okazja.
A w Cuenca, praktycznie na każdym rogu taka się nadarza. Problem w tym (a może właśnie nie problem?), że zupełnie nie mogłam się skupić w miarę świątobliwie.
Dlaczego?
Ano dlatego, że kupiłam oryginalną panamę. Kapelusz typu panama, który z Panamą nie ma wiele wspólnego, oprócz tego, że sto lat temu, z Panamy głównie, jako wielkiego portu, panamy szły w świat. Ale krajem panamy jest Ekwador, a miastem wokół którego rośnie najlepsza trawa, z której się panamy produkuje (najbardziej elastyczna, najwytrzymalsza, o najcieńszych włóknach) jest Cuenca. Miasto w południowej części Ekwadoru. Bo do Ekwadoru, w zasadzie, oprócz Galapagos rzecz jasna, przyjechałam przede wszystkim dla Cuenki. A w Cuenca dla kapeluszy.
No i dziś kupiłam śliczną, gęsto plecioną, z czarnym, jedwabnym otokiem - panamę. Najbardziej klasyczną z możliwych. A zaraz potem wstąpiłam do kościoła i niby klęczałam i nawet coś tam pod nosem mówiłam, ale myśli krążyły wokół tej panamy w pudełku, które postawiłam tuż obok.
- no i Panie Boże - przepraszam za te głupie myśli. Lepiej sobie pójdę, bo gdzież to o kapeluszu myśleć w modlitwie. Toż to wstyd i obraza.
Ale zaraz potem - a właściwie dlaczego Panie Boże nie masz się dowiedzieć z pierwszej ręki o mojej panamie? Za chwilę ją zaniosę do hotelu i przestanie być taka ważna; przestanie tak bardzo cieszyć. Więc może nie ma tak za bardzo za co przepraszać, bo dzielę się z Tobą autentyczną radością. A że jej powód błahy?”
No ale z drugiej strony kto ustala co jest błahe, a co ważne? Czy ktoś, kto wygrywa w kasynie milion dolarów może powiedzieć, że jego powód do radości jest bardziej poważny niż moja panama? A może ja z mojego kapelusza cieszę się bardziej? Czy jest jakaś podziałka, jakiś przyrząd do mierzenia radości?
Pytanie jest retoryczne, a odpowiedzi nie ma, więc może moja niepowstrzymana opowieść o panamie, obrazoburczo skierowana do Boga, była jednak modlitwą?
Bo w końcu to naiwne zwierzenie było również zawierzeniem, że płochliwa próżność zostanie potraktowana z przymróżeniem oka?
Zawierzeniem, że Pan Bóg oprócz władzy, ma poczucie humoru?
A może nie była modlitwą? Tylko uleganiem pokusie pobłażliwego myślenia o sobie samej? To się często przydarza (z tego, co widzę nie tylko mnie) - pospolitą próżność wpycham w jakieś wyższe rejestry i to mi pozwala przejść nad nią do porządku dziennego, a nawet dopatrywać się w niej niefrasobliwego wdzięku. Podczas gdy mamy do czynienia z prostackim zakupoholizmem.
Nie rozstrzygnę tego, bo bycie sędzią we własnej sprawie przerasta moje kompetencje zarówno intelektualne jak i moralne.
Jedno wiem na pewno - jest wieczór, upłynęło dziesięć godzin od zakupu, a ja dalej się cieszę ze swojej panamy….
07.07.2022. Cuenca, Ecuador
Trzy i pół dnia w Cuenca i dwa kapelusze. Bo do panamy doszedł kapelusik, który noszą tutejsze Indianki. Z małym rondkiem i kolorowym piórkiem. Kapelusze są absolutnie obowiązkowe wśród rdzennej ludności. Przeważają takie z wełny z lamy, mocno wymodelowane i z małym rondem. Ale nie brak białych z płaską główką, albo siatkowych ozdobionych kwiatami. Z tymi kwiatami to kobiety, ale inne fasony noszą po równo obie płcie. Kobiety dodatkowo bardzo mocno marszczoną, w jaskrawych kolorach, spódnicę, często z haftem u dołu, z materiałów rozmaitych. Od wełny, poprzez śliski welur, do ciężkiego aksamitu.
Spędziłam dziś w autobusie łącznie 6 godzin, bo jechałam do Ingapirki - największego w Ekwadorze stanowiska archeologicznego osady inkaskiej. To jest wysoko w górach, wśród wiosek, więc pasażerowie byli bardzo lokalni. Usiadłam sobie na pierwszym siedzeniu w pierwszym rzędzie i przyglądałam się wchodzącym do autobusu. Młodzież tak, jak wszędzie - sportowo i obciśle (dziewczyny). Ale im starsze towarzystwo, tym piękniej ubrane. Widać, że to jest ich codzienny strój, bo te kapelusze i spódnice to są mocno podniszczone. Ale równocześnie jedyne w swoim rodzaju.
Wiem, że w Boliwii też będzie kapeluszowo, ale obawiam się, że fason, który mi się tak podoba to jest przypisany do tego terenu. Dlatego kupiłam. Bo w Boliwii będą kapelusiki na czubku głowy i nie jestem pewna, czy to jest fason optymalny…. :)
No i jeszcze Cuenca. Zdecydowanie najładniejsze miasto Ekwadoru (i taka jest powszechna opinia), ale w moim odczuciu lokuje się w pierwszej trójce najpiękniejszych miast pokolonialnych jakie do tej pory widziałam.
Jest piękna. I bardzo czysta. Ruchliwa, ale nie nachalnie turystyczna (jak na przykład Cartagena w Kolumbii), naturalna w eksponowaniu swojej urody.
Samo miasto jest duże (trzecie co do wielkości w Ekwadorze, po Guayaquil i Quito), a jego stara część też rozległa i płynnie przechodzi w tę nowoczesną. Jak większość andyjskich miast - pięknie położona, a panoramę można podziwiać w rozmaitych ujęciach.
Stare Miasto to ulice przecinające się pod kątem prostym, a te kąty bardzo często zwieńczone są placem i kościołem. Trochę ten układ przypominał mi Morelię w Meksyku, a z kolei ilość kościołów przywoływała urodzinową i niezapomnianą Pueblę.
Pojechałam wczoraj na tour autobusowy i byłam jedyną pasażerką, bo lało:) Ale nie cały czas, więc sobie spacerowałam po autobusie, raz na górze, raz na dole. Na dole miałam miejsce tuż koło kierowcy, więc całkiem nieźle:) Niektóre zdjęcia „zapłakane deszczem”.
Ale przejechaliśmy się trochę po dzielnicach podmiejskich i Cuenca spodobała mi się jeszcze bardziej!
Taki strzał na koniec pobytu w Ekwadorze.
9.07.2022. Mancora, Peru
Przyciąga i odpycha tak samo mocno. Noc.
Poszłam oglądać zachód słońca, a potem na spacer. Zapomniałam, że w okolicach równika prawie nie ma zmierzchu i noc zgarnia w ciemność bez ostrzeżenia. Rozum mówi „nie bój się, to ta sama plaża”, a nogi przyspieszają. Ale na granicy, pomiędzy światłem miasta, a czernią wody, w miejscu umownie bezpiecznym, można sobie pozwolić na mały „w tył zwrot” - jeszcze z dreszczykiem, ale bez ryzyka:)
Wszystko razem złudne, bo przecież pod latarnią najciemniej….
Od wczoraj w Peru. W Mancorze, gdzie słońce świeci intensywnie cały rok i wakacje się nie kończą. Przyjechałam wygrzać kolana przed wycieczkami w poważne góry i w ogóle trochę lata zażyć po zimnym Ekwadorze.
Tym razem na granicy było zabawnie.
Z Cuenca jest autobus do Huaquillas - miasta w Ekwadorze, na północnej granicy z Peru.
- stamtąd trzeba się przesiąść na autobus do Mancory, który odjeżdża z Tombes, już po stronie peruwiańskiej - powiedziała pani w okienku.
Zapomniała dodać, że Tombes leży 40 km od granicy i że z Huaquillas nie ma autobusów do Tombes.
Tak więc wysiadam w Huaquillas i natychmiast napada mnie elegancki, ekwadorski taksówkarz, zalewa potokiem hiszpańszczyzny, przez co atak odczuwam tym bardziej dotkliwie, ale rozumiem, że chce mnie zawieźć do miejsca, gdzie mi przybiją stempel w paszporcie.
I pcha mnie do swojej taksówki.
- s…….j mówię do niego po polsku, a on okazuje się poliglotą, bo rozumie. Ale nie daje za wygraną i stuka w google translator, żebym go posłuchała, bo stempel przybijają 10 km dalej.
Robię się nieco grzeczniejsza, ale bardziej lakoniczna, rzucam krótkie „no” i maszeruję dalej. Jest upał, a ja mam na sobie prawie wszystkie ciuchy, jakie posiadam; w Cuenca było zimno…
Pytam jak dojść do granicy - a tam, na końcu ulicy - słyszę.
Ulica jest gwarna, targowa, pełna owoców i warzyw, ale ja wypatruję, chociażby najskromniejszej, ale jakiejś budki przypominającej granicę.
-Jest! - a w niej młody człowiek w maseczce i mówi mi, że już jestem w Peru. Ale jak chcę pieczątkę, to muszę jechać do urzędu 10 km dalej.
- Cholera! - więc jednak elegancik miał rację!
Nie wszystko wszakże stracone, bo napada mnie następny taksówkarz i proponuje to samo.
-Ile? - pytam
- Five - słyszę.
-Tanio - odpowiadam w myślach, a do niego kiwam głową, że się zgadzam.
- Czyli co? Co za te pięć dolarów?
- Pojedziemy po stempel (wizę), a potem do Tombes, do autobusu.
- OK.
Wszystkie pieczątki w dziesięć minut i jedziemy dalej. 40 km to się trochę jedzie, więc zaczynamy gawędzić. Tak gdzieś koło trzydziestego kilometra okazało się, że five miało znaczyć fifty, a kiedy zaczęłam się upierać przy five, to zaczął nieprzyjemnie zwalniać.
Tak więc odpuściłam five i ostatecznie stanęło na twenty five.
Resztę drogi spędziliśmy na nauce poprawnego wymawiania fifty i wróciłam tym samym do starych, nauczycielskich nawyków.
A w autobusiku do Mancory siedziałam koło Anglika
(mówił, że jest pisarzem i zajmuje się produkcją książek. Podróżuje od sześciu miesięcy i wyprodukował ich (on użył określenia „napisał”) siedem. O Matko!)
I Anglik miał te same przygody, ale się nie kłócił tylko wsiadł od razu. Do żółtej, ekwadorskiej taksówki za pięć dolarów, ale tylko do granicy. A potem musiał łapać następną - peruwiańską, białą, i zapłacił kolejne trzydzieści.
Tym razem moja upierdliwość się opłaciła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz