środa, 27 lipca 2022

Notatnik 53 podróżniczy

 https://photos.app.goo.gl/Pj2SzJ89eZm7GP8RA

26.07.2022. Chachapoyas, Peru

Przeglądnęłam wczoraj te wpisy blogowe i ze zdumieniem odkrywam, że są bardzo intymne. Czytelne tylko dla mnie, skoncentrowane na szczegółach, które dla nikogo poza mną, nie mają żadnego znaczenia! 
Weszłam na chwilę w skórę czytelnika - no i niestety, tam są same duperele! Więc zaczęłam się zastanawiać jak to jest. Bo przecież  nie jest tak, że pomijam krew w żyłach mrożące przygody, a zapisuję detale, co by o nich nie zapomnieć. 
Nie! Zapisuję codzienność. Nie dzień po dniu - tak bardzo jest ona zwyczajna - ale różne drobne zwroty akcji, które blakną po kilku dniach, a po miesiącu, bez zapisywania,  pewnie by całkiem zniknęły.
Chociaż z drugiej strony to tylko jedno z podejść do pamiętania i niekoniecznie najlepsze. Niekoniecznie koniecznie trzeba wszystko pamiętać. Mówił mi Michał, że Stasiuk podczas swoich podróży nie zapisuje nic; to, co zostaje po kilku miesiącach - to jest dopiero warte pamiętania i zapisania.
Ale tutaj chyba chodzi o to, kto zapisuje. Bo u pisarza pamiętanie i niepamiętanie jest jak oddzielanie ziarna od plew. Dopiero ziarno pisarz wysiewa na glebie swojego talentu i wrażliwości.
U kogoś takiego jak ja, to działa inaczej. Pamiętam, miałam okres w życiu, kiedy nie robiłam żadnych zdjęć, ilekroć gdzieś wyjeżdżałam. Programowo. 
To, co naprawdę warte pamiętania miało zostać w głowie i przed oczyma. Okazało się, że poza nazwą miejscowości (czasem i to nie), jakichś obrazków bliskich deja-vu, nie zostało nic.
Wczoraj, przeglądając te zapiski, wracałam do przeszłości z całym pakietem - i obrazów i emocji. Więc dla mnie zapisywanie tych dupereli ma sens, ale na tym temat się nie wyczerpuje.
Bo zadałam sobie pytanie czy zatem przeżywając tę podróżniczą, ale bez niezwykłych przygód, codzienność, pozostaję tą samą osobą, co na początku? Innymi słowy - przepływa ta podróż przeze mnie czy obok mnie?
I zdecydowanie przeze mnie, ale ciągle nie jestem gotowa, żeby o tym opowiedzieć. Nawet samej sobie. Boję się po prostu niewyczerpania tematu. Boję się, że sformułuję teorię, ułożę puzzle, ale to nie będzie ten obraz, który noszę w sobie.
Dużo czasu spędzam z ludźmi, ale jeszcze więcej sama ze sobą. Lubię być z przyrodą w samotności, lubię chodzić po mieście sama, lubię patrzeć przez okno w autobusie. 
I z tego patrzenia rodzi się nowe podejście do życia, które czuję, ale które nie wiem jak nazwać. Ono nie dotyczy spraw fundamentalnych; albo może nie tylko fundamentalnych. 
Po prostu -  czuję, że wtedy, kiedy wysiadam z autobusu w jakimś obcym mieście, pierwszego dnia w obcym kraju, kiedy jeszcze nie mam nowego chipa w telefonie, więc kiedy stoję tak na chodniku, zakładam plecak i rozglądam się za najbliższą kawiarnią, wchodzę, zamawiam kawę, proszę o hasło do wi-fi i szukam najbliższego i taniego noclegu - że to jest część tej właśnie zmiany, która sięga znacznie głębiej, ale nazwać tego nie umiem.
Ta bezradność w nazywaniu nie dotyczy tylko mnie samej. W takiej samej, a może nawet większej mierze również tego, co widzę dookoła. Ten świat, do którego stosunek zmienia się w czasie i ta zmiana jest bardzo bogata we wrażenia, a ja, na dobrą sprawę, tak na pewno, to potrafię tylko powiedzieć, że na początku mi się ten świat nie podobał, a wręcz przerażał, a teraz mi się podoba. A właściwie fascynuje. To wiem.
A dlaczego?
Nie wiem. 
Ale w Tarapoto coś mi zaczęło świtać. Jakieś nitki zaczęłam chwytać, choć są one grubości pajęczyny.
Tarapoto jest bardzo nieatrakcyjne, żeby nie powiedzieć brzydkie. Jest centralny plac, ale zasłonięty taśmami więc chyba w remoncie, a poza tym, centrum to ulice pod kątem prostym, tyle że bardziej ruchliwe. Jest kościół, nowoczesny z bardzo ciekawą malarsko Drogą Krzyżową (bohaterowie testamentowi są Indianami), ale nie ma pokolonialnej starówki, bo to jest stosunkowo młode miasto. Wybrukowane są tylko te najszersze ulice; reszta, łącznie z tymi w ścisłym centrum, to po prostu piaszczyste drogi. No i chodniki - nie sposób po nich chodzić, nie patrząc cały czas pod nogi - urywają się nagle wysokim stopniem w dół (lub górę), ale porządku w tym, ani rytmu nijakiego nie ma. Ot! Jeden dom wyżej, drugi niżej, no to chodniki tak samo. Jeśli w ogóle są! Zabudowa raczej parterowa, tylko od czasu do czasu jakiś betonowy koszmarek z lustrzanymi szybami, wystrzela do góry. Jednym słowem - ugly city.
Spędziłam tam, z przerwą na wyprawę amazońską, cały tydzień.
W hostelu, który miał swoich rezydentów z całego świata (Włochy, Hiszpania, Estonia. Ameryka Płn) i którzy mieszkali tam po kilka miesięcy.
Wracałam z warzywnego targu cała upocona (tam jest bardzo gorąco, bo Tarapoto to ostatnia brama przed dżunglą amazońską), i za każdym razem mówiłam do dziewczyny na recepcji, która znała angielski:
- love it! I would live here for good!
Ona się śmiała i mówiła „really?”, ale tak naprawdę nie była zdziwiona, bo przecież miała na codzień rezydencką rzeczywistość, kiedy to słowo stawało się ciałem.
I ja się rzeczywiście tam dobrze czułam. A najbardziej to chyba przez tuk-tuki. Trochę inne niż gdzie indziej. Takie mini powozy ze skuterem zamiast konia. Przewiewne. Właściwie nie było aut na ulicy tylko tuk-tuki. Warczały niemiłosiernie, podskakiwały na tych piaszczystych odcinkach i były wszędzie. Stawałam na ulicy i zaraz był tuk-tuk. 
- ile?
- osiem
- nie, cztery 
I ładowałam się na siedzenie, nie pytając o zgodę, a kierowca się tylko śmiał. Bo ta cena zawyżona i moja niezgoda i ten śmiech jego - to wszystko było częścią fun. Nie chodzi o żart (bierzemy siebie jak najbardziej na poważnie! W końcu chodzi o pieniądze), ale o radość.
Młody chłopak trąbi za mną, ja podskakuję przestraszona na ulicy i odwracam głowę z nożem w oku, a on podnosi rękę, śmieje się i krzyczy:
- que tal?
- todo bien
odkrzykuję, bo co mam robić? Odpowiadam śmiechem, chociaż mnie wkurzył przed sekundą, bo po co odpowiadać złością, jak można się śmiać?
Tak jest nie tylko w Tarapoto - generalnie w całym latynoskim świecie, choć w różnym natężeniu. Najbardziej w Kolumbii i teraz w Peru, w Tarapoto.
No i właśnie w tym miejscu się zawieszam. Bo dlaczego mi się podoba jak nie powinno. 
Bo przecież trzeba się pilnować na każdym kroku, bowiem własność nie jest rzeczą świętą, bo mają w nosie, że chcesz spać w autobusie, podczas gdy im chce się słuchać muzyki z każdego telefonu innej. Bo ci powiedzą, że papryka jest słodka, a jest pikantna do łez.
Bo nie jest czysto, schludnie i pachnąco, a jest biednie, byle jak i owiane zapachem natury, która potrzebuje najpierw coś rozłożyć, żeby później wchłonąć.
Tu się właśnie zawieszam. Tego właśnie nie wiem. 
Bo zakurzone, a lśni.

27.07.2022. Chachapoyas, Peru

No bo takie Chachapoyas - jeszcze obszar Amazonas, ale już zupełnie inne niż Tarapoto. Przede wszystkim nie ma tuk-tuków tylko białe taksówki. To znaczy nie tak całkiem nie ma, bo dziś jechałam jednym w drodze do wodospadu (Gocta - największa atrakcja regionu, 780 metrów wody w dół - robi wrażenie), ale to było poza miastem. W mieście są taksówki. No i Chachapoyas jest bardziej na pokaz. Co prawda w opłotkach przestaje być takie schludne i ładne i znowu królują piaszczyste uliczki i nieskładne budowle,  ale to trochę dalej.
Centrum bardzo ładne. Jedno z najstarszych miast w Peru. Z XVI w. Założone przez Pizarro). Śliczne, bielutkie domy z drewnianymi balkonikami, chodzi się z górki i pod górkę, bo położone na wzgórzach, place z kościołami i turystami, pełno agencji, które sprzedają dojazdy do różnych pięknych miejsc, do których zwykłym autobusem też można dojechać za połowę ceny. Jednym słowem Chachapoyas stawia na turystykę. Pojutrze jest Independence Day i to tutaj tak działa, jak u nas długi weekend majowy. Całe Peru ma cztery dni wolnego i jest szaleństwo. 
W Chachapoyas też. Zostałam dłużej niż zamierzałam, bo zabrakło biletów autobusowych, ale zrobiłam dwie długie piesze wycieczki jak dotąd (do kanionu Sonche i wodospadu) więc nie żałuję. I zaczynam się łapać na tym, że coraz ostrożniej używam słowa „piękny”.
Na przykład dziś - jedziemy busikiem do Chigibamby, ludzie przysypiają i nikt się specjalnie nie podnieca, że droga biegnie w kanionie rzeki, z której wprost wyrastają skały, a wyglądają, jakby je ktoś pomalował w czarno-brązowe pasy i kształtem przypominają połączone ze sobą ściany kościelnych prezbiteriów. Nawet się zastanawiałam czy to przypadkiem nie jakieś budowle. Jedziemy, a tu nagle skała wysuwa się głębokim naczepem nad drogą i tak sobie jedziemy pod skalnym dachem, a tylko ja się kręcę wokół własnej osi. Ale też przestałam. Nawet telefonu nie wyciągnęłam. 
Po drodze do wodospadu też bez nadużywania, chociaż Andy nigdy nie zawodzą.
Więc to „piękne” robi się takie cichutkie; chowam je na zapas, bo czego użyję, jak będzie coś jeszcze bardziej…..?
Ale wodospad robi wrażenie. Najbardziej ta woda, która spada jak na zwolnionym filmie. To pewnie jakieś zjawisko fizyczne, ale efekt niezwykły. Dotąd we wszystkich wodospadach jakie widziałam woda się spieszyła. A ta - na milion powolnych kropel się rozpryskiwała.
No i ludzie przy tej prawie kilometrowej skale ze spadającą wodą - tacy malutcy!
Zdecydowanie udana wycieczka!
Jutro sarkofagi do południa, a wieczorem w kolejne rejony górskiej urody - Huaraz.
Będzie zimno.

Brak komentarzy:

Azja 7

  18.04.24. Amman, Jordania https://photos.app.goo.gl/FDR6dJaEBJx3bizk9 https://photos.app.goo.gl/cCUZk5AUfXQjW2ve7 https://photos.app.goo.g...