czwartek, 1 września 2022

Notatnik 56 podróżniczy

https://photos.app.goo.gl/dZXFaCEmeQtUFgd18

https://photos.app.goo.gl/bJqs85tWJZzyFtx88

https://photos.app.goo.gl/h9RUALAVM6VwX3n9A

https://photos.app.goo.gl/Ua5cTR1raf6VC8uDA

https://photos.app.goo.gl/fcwvLBEn9KXVi7WLA

https://photos.app.goo.gl/UvAAj3ndiBoumWss5

29.08.2022.Cuzco

Taka oto historia; 
Na górskiej ścieżce w pasmie Ausangate, w drodze do lagun o siedmiu kolorach, w pustych, żółto-brązowch przestrzeniach hal osłoniętych ośnieżonymi szczytami, spotkaliśmy starą (chyba starą, bo wieku nie sposób określić) góralkę, która chciała nam sprzedać rękodzieło. 
Komu nam? Ano meksykańskiej, parze i mnie. Mieliśmy przewodnika tylko dla nas i ciszę wokół. Nie do przecenienia.
Rękodzieło w tłumoczku na plecach to były brzydkie czapki i sznureczki z wełny alpaki, bardzo w Peru popularne, które się wiąże na nadgarstku. Te konkretne były kilkakrotnie dłuższe niż zwykle i oprócz nadgarstka mogły zdobić kapelusz. Albo cokolwiek innego. Nie w tym rzecz, chociaż sznureczki były bardzo ładne i niespotykane.
Góralka znała tylko keczua, a po hiszpańsku umiała liczyć do dwudziestu. Sznureczki wyceniała na 10 soli i meksykański chłopak, nie targując się zanadto, kupił jeden sznureczek, ale miał tylko dwudziestkę. Ja miałam dziesiątkę, ale przystąpiłam do targów, bo taka uroda ma. Góralka ustąpić nie chciała, a moją dziesiątkę sprytnie przejęła zaraz na początku targów. Miała w ręku wszystkie argumenty czyli swoje sznureczki, moją dziesiątkę i jego dwudziestkę. Ponieważ targowanie nam nie szło, bo na palcach można pokazać tylko twarde fakty i o wszelkich subtelnościach handlowych trzeba było zapomnieć, więc zdecydowałam, że ustąpię i wezmę sznureczek za 10 soli.
Ale kiedy po niego sięgnęłam, góralka szybciutko zawinęła swój tłumoczek, a w nim sznureczki, i zaczęła coś wykrzykiwać. W jednej ręce miała dwudziestkę (bo moją dziesiątkę, w tak zwanym międzyczasie, już wydała jako resztę), w drugiej sznureczki. 
- gdzie jest dziesiątka za twój sznureczek? - krzyczało całe jej ciało i ona sama chyba też, chociaż nie rozumieliśmy ani słowa.
Poszły w ruch banknoty, żeby pokazać jak się sprawy miały, ale to jej zupełnie nie przekonywało. 
Ostatecznie ściągnęliśmy naszego przewodnika, który zdążył wbiec na następną górę. Okazało się, że stara góralka (wolę żeby była stara), zapomniała o mojej dziesiątce. Nie dociekała skąd się wzięła dwudziestka za jeden sznureczek, a o dziesiątce zapomniała.
Na koniec, chyba w ramach zadośćuczynienia, zawiązała mi go na nadgarstku, zarzuciła tłumok na plecy i odeszła w stronę gór.

31.08.2022. Cuzco

Jestem bezradna wobec Cuzco. Rzecz jasna nie wobec samego miasta, ale tego, czego dotknęłam, odczułam, zobaczyłam. Jestem tutaj od przeszło trzech tygodni i codziennie gmeram i przeczesuję moje językowe zasoby i nie ma tam niestety tego, czego szukam. Muszę się poddać z racji tego, że jutro wyjeżdżam i wiem (z doświadczenia), że nowe zagarnie przeszłe, a do tego nie chcę dopuścić.
Mogę tylko wymienić miejsca gdzie byłam i co tam zobaczyłam. Jest tego sporo i wraz ze zdjęciami nie pozwoli wyrzucić się z pamięci.
Ale to, co naprawdę ważne błąka się w anegdotach, w rodzaju tej z przedwczoraj. To w nich jest immanentne sedno, choć nazwać go nie potrafię. Tę z góralką dało się opowiedzieć, ale najczęściej to były mikro-błyski - postać, grymas, światło, szczyt bądź równina. To, co żyje - trwa w swej zmienności, w sekundowych rozbłyskach, bliskich iluminacji, i co odchodzi, choć nigdy całe.
Ale; ale to nic nowego - tak przecież żyjemy, tak odbieramy to, co wokół nas. Formułujemy nasz świat z fragmentów olśnień, na granicy tego, co świadome i nieświadome. A jednak czuję różnicę pomiędzy moim światem oswojonym, a tym, dla którego filtrem stało się Cuzco.
I im dłużej o tym myślę, tym bardziej staje się dla mnie jasne, że różnica jest w kamieniu. Skale.
Świat ludzi tutaj odbija się od skały, choć żłobi w niej ślad. Droga do świata potomków Inków wiedzie przez góry. 

Tego nie spotkałam nigdzie wcześniej, choć przecież gór po drodze nie brakuje. W Peru jednak wchodzi się POMIĘDZY nie. Wydają się na wyciągnięcie ręki i rzadko pozostawiają obojętnym. Z górami w Peru wchodzi się w emocjonalną relację - budzą zachwyt pomieszany z respektem, albo wręcz ze strachem (jak chociażby na Machu Picchu), czasem przerażają - jak górska droga w budowie, którą od stumetrowej przepaści oddzielał wąski pasek papieru z napisem „peligroso” (niebezpiecznie). W Peru nie ma miejsca na łagodny podziw - tutaj góry stawiają warunki, jeśli chcesz by odsłoniły swoją urodę. Te warunki to przede wszystkim wysokość, która odbiera oddech. Jeśli starczy ci cierpliwości, żeby nauczyć swoje ciało oddychać w ich otoczeniu, wtedy góry puszczają przez pierwszy szlaban.
To jest jednak perspektywa przyjezdnego profana. Zaopatrzony w liny i raki, wytrenowany na gymowych ściankach, z pozwoleniem na wspinaczkę i tutejszym tragarzem, wspina się przez trzy dni na Pacchantę, skąd nocny widok wiosek wokół zapiera dech w piersiach.
Tego wszystkiego dowiedziałam się od przewodnika, który wiódł nas przez żółte hale, wzdłuż ośnieżonych szczytów Ausangate. Miał na imię Enrico, był niewysokiego wzrostu, krępy, o ciemnej skórze i czarnych, lśniących włosach, a znad wydatnych kości policzkowych, patrzyły lekko skośne i wąskie szparki czarnych oczu. Enrico był tragarzem tego białego śmiałka. Korzystał z jego śpiwora i namiotu, ale nie potrzebował pozwolenia.
Enrico jest stąd.

Sierpień to jest miesiąc składania ofiar dziękczynnych Pachamamie. Pachamama w czteropoziomowej kosmologii Inków, opiekuje się poziomem ziemskim. Czyli jest wszystkim, co nas otacza. Innymi słowy Pachamama to Matka Ziemia.
Symbolem Pachamamy jest linia spiralnie owijająca się wokół własnego początku, biegnąca do wewnątrz. Symbol ekstremalnie skomercjalizowany - wisiorki, kolczyki, ubrania, a nawet naczynia - jest wszędzie. I to jest najprostsza droga do tego, aby symbol uwolnił się od znaczenia i utracił swą głębię. Żeby stał się rekwizytem.
I pewnie tak jest, bo to nieuniknione.
Ale oto kolejna mikro-historyjka:
Idziemy sobie w czteroosobowym szyku z przewodnikiem na przedzie, który zatrzymuje się nagle i wyraźnie na nas czeka. Okazało się, że zatrzymał się przy kupce popiołu otoczonego kręgiem z kamieni, a na zewnątrz leżały świeże, choć już przywiędnięte, żółte kwiaty.
- to dla Pachamamy - powiedział - ostatnie ofiary, bo miesiąc się już kończy.
A za chwilę spotkaliśmy starą góralkę ze sznureczkami…

Odwiedziłam większość osad inkaskich w Świętej Dolinie Inków.
Dolinę wytycza rzeka Urubamaba i wzdłuż niej, na zboczach doliny, wyżej lub niżej położone są miejsca, w których osiedlali się Inkowie.
Mieli licznych przodków, sięgających szóstego tysiąclecia p.n.e. (cywilizacja  Chavin), ale ich panowanie to stosunkowo krótki okres - pojawili się około XII wieku, a w drugiej połowie XVI-ego już ich nie było. Przynajmniej jako państwa.  
Tym bardziej zadziwia to, czego dokonali. Z czym zdążyli.
Byli raczej pokojowo nastawieni, podbijanym ludom pozwalali zatrzymać ich wierzenia i obyczaje, pod warunkiem podporządkowania się inkaskiej zwierzchności. W razie buntu ton się zmieniał, ale takie to już prawa budowy imperiów. Bo Inkowie stworzyli Imperium obejmujące dzisiejsze Peru, część Boliwii, Chile i Ekwadoru. Było ich około 9 milionów.
Kierowali się trzema zasadami - nie kłam, nie sięgaj po cudze, pracuj.
Tak mówią przewodnicy - ich potomkowie zresztą.
Ale miejsca, w których ich już nie ma, mówią dodatkowo głosem ruin i kamieni i dodają coś jeszcze - byli wdzięczni i pokorni wobec Natury rządzonej przez bogów. Śmiało mierzyli się z jej wyzwaniami, ale uznawali jej zwierzchność nad sobą. 
Byli przede wszystkim rolnikami. Znakomitymi dodajmy. Tarasy uprawne, które są osią i zasadą każdej osady, były nie tylko miejscem upraw, ale rodzajem laboratoriów; tarasy były stosunkowo niewielkie, oddzielone od siebie wzajemnie, więc nadawały się do eksperymentowania - jaka ziemia, dla jakich roślin i na jakiej wysokości - to były pytania, na które odpowiedź przychodziła z czasem. I owocowała na przykład trzema tysiącami gatunków ziemniaków….
Najważniejszym jednak miejscem w osadzie były świątynie. Hołd składany bogom był ofiarowaniem tego, co mieli najlepszego i co umieli najlepiej. W Tipo - miejscu, które do dziś funkcjonuje i zadziwia inżynieryjną maestrią w doprowadzeniu wody ze źródła oddalonego 4 kilometry i sposobami nawadniania tarasów; otóż w Tipo miejsce początku rozprowadzania wody, było równocześnie miejscem kultu.
Ale najbardziej tajemniczy pakt Inkowie zawarli z kamieniem. Do dziś świątynie poświęcone słońcu, głównemu inkaskiemu bóstwu - Inti, budzą zachwyt i niedowierzenie. Czy aby na pewno, nie znając koła, byli w stanie przetransportować bloki skalne, niektóre kilkusettonowe, z odległego kamieniołomu i nie używając zaprawy, dopasować krawędzie tak ściśle, że przysłowiowej szpilki nie można tam wsunąć? Już nie mówiąc o tym, że posiedli umiejętność takich kamiennych konstrukcji, które opierały się trzęsieniom ziemi.
Rozmaite eksperymenty potwierdzają tudzież wykluczają taką możliwość - zależy kto w co wierzy i co chce udowodnić. 
Ostatecznie jednak to kamień pochłonął ich tajemnicę, równocześnie będąc tej tajemnicy obliczem.
Kamień stał się medium; ale mówi tylko tyle ile chce powiedzieć…..

1.09.2022. Cuzco

Wyjeżdżam nocnym autobusem do Arequipe. Dzień na luzie, lekki spacer, więc w sam raz sporo czasu, żeby zamknąć Cuzco. To był bardzo dobry czas. I niezwykły - „dotknął” mnie na wielu poziomach.
Ale tak, jak mówiłam - nie potrafię popatrzeć „ z góry”, nie umiem tego czasu, jak to się ładnie mówi zrekapitulować. Pozostaje tylko lista miejsc i spotkań. Może musi się „uleżeć”?

1. Cuzco - nie takie małe jak z początku sądziłam. Pół miliona mieszkańców to sporo. Bardzo stare - powstało na długo przed epoką Inków. Ale to oni uczynili z niego stolicę i zaplanowali ostateczny układ, który przypomina pumę czającą się do skoku. Wszystkie drogi prowadziły „do” i „z” Cuzco, a konkretnie do czterech prowincji zgodnie z czterema stronami świata.
W sumie nie wycofuję się z niczego, co zauważyłam zaraz na początku, ale oczywiście teraz Cuzco jest znacznie bardziej „oswojone”. Mieszkałam w świetnym hostelu „Blacky Hostel”, który był tani, czysty, bardzo przyjazny i rzut beretem od Plaza del Armas czyli serca starego miasta - super! W Cuzco nie ma chodzenia po płaskim oprócz głównego placu; uliczki wąskie, często ze schodkami, chodniki na szerokość jednego człowieka, więc trzeba sobie ustępować z drogi. W nocy, kiedy otwierają się wszystkie knajpki i sklepy, robią się nie do poznania. 
W Cuzco zakochały się miliony więc podaruję sobie dalsze peany, ale będę pamiętała to miasto z pewnością. 
Największe wrażenie - klasztor dominikański, który został zbudowany na miejscu zburzonej świątyni słońca - Templo de Sol czyli Qirucancha od imienia inkaskiego króla. Dziś sąsiadują tam ze sobą fragmenty inkaskich murów, które oparły się trzęsieniom ziemi i ściany klasztoru, który powstał na miejscu zdewastowanej i zburzonej świątyni.
Wiele ton złota stamtąd zrabowano, przetopiono i wysłano do Hiszpanii…Według świadków zadziwiała urodą i przepychem.
Reszta w internecie więc jak zapomnę to kliknę po prostu….
2. Huchyocosco - Małe Cusco. Pierwsze ruiny, które odwiedziłam. Miejsce mało turystyczne i wybrałam się tam na własną rękę z miejscowości Malay, do której trzeba było dojechać colectivo. Można podjechać taksówką z innej strony i zejść z góry, ale jakoś pokierowało mną inaczej. Z Malay jest 10 km pod górę i 10 z powrotem. Niemało, zwłaszcza jeśli marsz rozpoczyna się w południe, a pogoda dopisuje..Nie powiem, że w podskokach, ale widoki po drodze i w samotności były warte każdego wysiłku. Mam stamtąd mnóstwo zdjęć, zwłaszcza poboczy. Dzieła sztuki od niechcenia. Po prostu WOW!
3. Ruiny Sacsayhuaman - twierdza ( to tutaj bronili się ostatni Inkowie przeciwko hiszpańskiej konkwiście), miejsce kultu i upraw tudzież. Główna atrakcja to zygzakowate mury w trzech pierścieniach okalających wzgórze, z którego zresztą jest wspaniały widok na miasto (podobnie jak z pobliskiego Blanco Christo, które jest figurą Chrystusa z rozłożonymi ramionami - bardzo popularna figura w latynoskim świecie).
Mury są słynne bo w całości zbudowane w tajemniczej technologii, czyli dopasowania głazów bez spoiwa, a w dodatku transportowanych z odległego kamieniołomu. Największy głaz ma 9 metrów wysokości i waży 200 ton.
Zygzak z lotu ptaka przypomina głowę pumy (jedno z trzech, obok węża i kondora, symbolicznych zwierząt w inkaskiej kosmologii, mające pieczę nad wszystkim co ziemskie) z obnażonymi zębami. 
No i jak oni to zrobili? No jak?!
4. Cuenca - labirynt co do którego istnieją domysły, że jest grobem inkaskiego władcy. Zwiedzanie to przeciskanie się pomiędzy głazami, więc osoby z klaustrofobią niech się czują ostrzeżone
5. Ruiny Papukara - twierdza obronna nazywana Czerwoną Fortecą
6.  Tambomachay - tutaj się władcy wczasowali - pewnie ze względu na piękne widoki i wodę, która spływa po skałach i dla której zrobili specjalne ujęcie.
7. Chinchero - kolejna inkaska osada słynna z upraw ziemniaka. Tylko w tej osadzie wyhodowano ponad tysiąc gatunków, podczas gdy ogólnie Inkowie znali ponad trzy tysiące odmian. Do dziś ziemniak tutaj nie ma konkurencji. W Chinchero działa również coś w rodzaju koła gospodyń i kobiety zorganizowały pokaz produkcji i farbowania wełny z alpaki. No i oczywiście ogromny sklep ze wszystkim co można zrobić z delikatnej wełny ślicznej alpaki.
Na marginesie - ilekroć je spotkałam, zwłaszcza w górach, nie mogłam się oprzeć fotografowaniu. Gracji i wdzięku tylko pozazdrościć 
8. Tarasy solne Maras - również w świętej dolinie. Niesamowity widok i kopalnia morskiej soli w środku And! Baseny w Maras to pozostałość po zderzeniu dwóch płyt tektonicznych i wypiętrzeniu lądu z Andami w roli głównej. Pozostały jednak mikro tuneliki, którymi woda morska wciąż płynie i znajduje ujście na powierzchni. Takim miejscem jest Maras i baseny solne gdzie w naturalny sposób sól morska jest odparowywana. 
Fenomen na skalę światową, a sól ponoć najzdrowsza na świecie. Taki był komentarz przewodnika w sklepie z solą, bo jakiż inny mógłby być?
9.  Mirador de Taray - czyli punkt widokowy z najbardziej widowiskowym i całościowym widokiem na Świętą Dolinę Inków. Widok rzeczywiście jedyny w swoim rodzaju. Mam tam zdjęcie „stojąc na barierkach” i zostałam upomniana, że zachowuję się niebezpiecznie…
10.  Pisac - to jedno z najsłynniejszych stanowisk archeologicznych. Z rozległymi tarasami, na których najlepiej rosła kukurydza. Wysokość Pisac była dla niej najkorzystniejsza. W pobliżu, w korytarzu powietrznym, wykute w skale spichlerze, w których żywność utrzymywała swą przydatność nawet dwa lata. Najciekawszy jednak w Pisac jest cmentarz czyli groty w skale, w których chowano najznamienitszych Inków, w pozycji siedzącej, która była najodpowiedniejsza do przenosin na wyższy poziom.
W Pisac byłam tuż przed zachodem słońca i pogrążone w cieniu tarasy zestawione z rozświetlonym zachodzącym słońcem wierzchołkiem góry, skutecznie schowały to miejsce w pamięci.
11. Ollantaytambo - robi potężne wrażenie. Składa się z części położonej w dolinie, wiejskiej, mieszkalnej, funkcjonującej po dziś dzień, a w czasach inkaskich zamieszkałej przez ludzi niżej urodzonych. 
Tarasy uprawne są zwieńczone słynną Świątynią Słońca, która została wybudowana inkaską techniką dopasowywania głazów. Same głazy pochodzą z kamieniołomów oddalonych o kilkadziesiąt kilometrów. Kolejne miejsce inkaskiej tajemnicy.
Ollantaytambo zostało również pomyślane jako twierdza obronna Machu Picchu. 
To była wycieczka, na której poznałam Dymitra - Rosjanina z Miami. Dymitri bardzo lubił o sobie opowiadać i jego opowieść o przygodach rosyjskiego emigranta i potyczkach z rosyjskim systemem wypełniły towarzysko dwa dni, jako że z Dymitrem spotkaliśmy się również przy Machu Picchu. Jako inżynier i informatyk był zdecydowanym rzecznikiem teorii o ingerencji z gwiazd w cywilizację Inków. Twierdził, że technologia obróbki kamienia jaką stosowali, jest niedostępna po dziś dzień.)
12. Machu Picchu i Aguas Calliente
Machu Picchu zdobyłam niekomercyjnie czyli wkładając w to maximum wysiłku. Bo chociaż położone wysoko w górach, jest dostępne dla każdego. Można dojechać do Aguas Calliente (czyli miejscowości, z której się wyrusza o różnych porach dniach, w zależności od tego, na którą godzinę jest wykupiony bilet) pociągiem z Cuzco bądź z Ollantaytambo. Tam, czyli w Aguas Calliente przenocować, a na drugi dzień autobus dowozi na sam szczyt. Pozostaje tylko spacer po ruinach, który zajmuje od dwóch do czterech godzin, w zależności od tego czy jest się samemu czy z przewodnikiem. Przewodnicy zazwyczaj poganiają.
No więc miejsce odkryte w 1911 roku, w pocie czoła przez Hirama Bingham- amerykańskiego uczonego i poszukiwacza przygód w jednym (protoplasta Indiany Jonesa), który myślał, że odkrywa zaginioną Wilcabambę (ostatni bastion Inków), to miejsce dziś przestało być wyzwaniem, ale wciąż poraża urodą.
Ja postanowiłam się trochę potrudzić i nie pojechałam pociągiem tylko busem do ostatniego przystanku gdzie dojeżdżają auta, a stamtąd 10 km marszu wzdłuż torów do Aguas Calliente. Nawiasem trasa busem jest atrakcją sama w sobie - po pierwsze ze względu na widoki, a po drugie, będąc w budowie, oferuje dodatkowe atrakcje w postaci przejazdów nad niezabezpieczonymi przepaściami. Odwracałam się od okna.
Na Machu Picchu też wyszłam, a nie dojechałam, pokonując 1800 stopni czegoś w rodzaju schodów, ale były to bardziej głazy niż regularne schody. Nie splamiłam się żadnym środkiem pomocniczym i to był mój hołd złożony temu świętemu dla Inków miejscu. Machu Picchu było osadą tylko przez sto lat, ale skupia w sobie wszystko, co cywilizacja Inków ma do zaoferowania. Majestat, urodę graniczącą ze strachem, przymierze z górami i tarasy uprawne. Na Machu Picchu po raz pierwszy zaczęto uprawiać cocę.
Czy zrobiło spodziewane wrażenie?
I tak i nie.Tej wyniosłości i urody miejsca otoczonego niedostępnymi wydaje się górami, nie odda żadna fotografia. Ale równocześnie wiedziałam czego się spodziewać. Przecież żyjemy w epoce zdjęć -zewsząd. Ludzie, których tam spotkałam skupiali się głównie na uwiecznianiu; najchętniej siebie 
„na tle”. Nie trzeba być fotografem, żeby zrobić dobre zdjęcie. Przynajmniej jakościowo dobre. Więc wiedziałam co zastanę i to, co zobaczyłam spełniło me oczekiwania. Ale nie było WOW! Nie było tego wzruszenia, które towarzyszyło mi w drodze do Huchyocosco, o Ausangate nie wspomnę.
13. No i wisienka na torcie - Ausangate. Dwudniowa wyprawa z przewodnikiem, w kameralnym gronie - para z Meksyku, z Meridy czyli z Yukatanu, bardzo nienawykła do chodzenia po górach i ja. Ale daliśmy radę. Wyprawa obejmowała nocleg w namiotach pod szczytem Ausangate i to było wyzwanie, bo temperatura w nocy spadła do -8C.
W dodatku zapomniałam dmuchanej poduszki, bez której ani rusz i nie mogłam zasnąć. Ostatecznie plecak posłużył jako jasiek, ale zanim wpadłam na ten genialny pomysł, zdążył zamarznąć…. Ranek zastał mnie żywą, ale były chwile w nocy, że miałam co do tego poważne wątpliwości. Na drugi dzień była wyprawa do Lagun o siedmiu kolorach, a po drodze spotkanie z góralką….
Ten dzień jest nie do opisania, tak samo jak dreszcz wzruszenia.
To było jedno z mocniejszych przeżyć w czasie całej mojej podróży.
A na koniec kąpiel w źródłach termalnych w środku And.
No;
14. Góry Tęczowe - już całkiem na sam koniec wyliczanki, chociaż po kolei to była jedna z pierwszych wypraw. Przyniosła sporo radości i satysfakcji, bo Góry Tęczowe były moim marzeniem odkąd zobaczyłam je na zdjęciu, choć szybko rozwiane (marzenia) przez jednego z ich zdobywców, którego spotkałam jeszcze w Ameryce.
- to nie takie hop-siup jak ci się zdaje. Na wysokości 5000 metrów naprawdę nie ma czym oddychać i nie jest łatwo. Nastaw się, że raczej zawrócisz.
Nie zawróciłam, chociaż rzeczywiście łatwo nie było. A co było? Piękne niebo i słońce. I góry przybrały naprawdę żywe kolory. Były znacznie bardziej kolorowe niż na zdjęciach mojego znajomego.
To wystarczyło, żebym poczuła się spełnioną. Przynajmniej w temacie Gór Tęczowych..

1.09.2022 w autobusie do Arequipy

Właśnie sobie przypomniałam, że jeszcze było:
15. Tipo i majstersztyk inżynieryjny nawadniania terenu, a woda doprowadzana ze źródła oddalonego kilka kilometrów. Ujęcie wody było równocześnie ołtarzem. To tam naszła mnie refleksja, że geniuszowi powinna towarzszyć pokora. Czyli co konkretnie? Ano poczucie i świadomość, że ludzki geniusz ma granice w taki sam sposób, jak boski ich nie ma. Wbrew pozorom ta perspektywa jest znacznie bardziej racjonalna niż naiwna wiara w ludzką wszechpotęgę.

16. Andahuaylillas i kościół pod wezwaniem św. Piotra

Mała miejscowść z małym muzeum etnogaficznym za 5 soli, ale bardzo ciekawym. Sensacyjnym można rzec. Okazuje się, że Inkowie „modelowali” głowy swoim dzieciom, wkładając je w trakcie wzrostu kości w coś w rodzaju szyn, dzięki czemu miała się powiększać pojemność mózgu.. to może pozostawać w relacji do kształtów przybyszów z gwiazd….. podaję jako ciekawostkę, zwłaszcza, że w muzeum można dotknąć czegoś w rodzaju magicznego kamienia i policzyć do trzydziestu (jeśli dobrze pamiętam),a co się miało stać? no; właściwie nie wiem….
Ale największą atrakcją pozostaje kościół pod wezwaniem św. Piotra.
Na zewnątrz renesansowa bryła, wewnątrz barok.Pomieszane style, wpływy nawet mauretańskie, i bogactwo złotych zdobień. Ma opinię najbogatszego w złocenia kościoła Ameryki Południowej. Myślę, że to nadgorliwość w przykuwaniu uwagi ze strony przewodnika była, bo taki komentarz słyszałam już nieraz, ale faktem jest, że złote zdobienia robią wrażenie, zwłaszcza rodzaj lśnienia tego złota.
No i okazuje się, że wrażenie niebezpodstawne, bo figury wykonane z endemicznego gatunku drzewa rosnącego tylko w Andach, powleczone są w całości najwyższej próby 24 karatowym złotem, które od stuleci nie wymaga pielęgnacji.
To było duże WOW! bo nawet u Jezuitów w Quito, trzeba czyścić co 70 lat. Ponoć na taką świątynię mogli sobie pozwolić mieszkańcy tej miejscowości jako, że okolice były bardzo złotonośne, a ludzie bogaci. I chcieli pokazać potęgę nowej wiary….
Nie wolno robić zdjęć, ale dwa ukradkiem zrobiłam. Bez flesza.

17. Pikillacta

Preinkaskie miasto na południu Świętej Doliny, należące do kultury Huari. Pełne tajemnic, z których największa dotyczy jego nagłego opustoszenia. Wydaje się, że odbywało się w dwóch etapach - pierwszy to była ucieczka z zabezpieczeniem niektórych części, a potem świadome podpalenie zrujnowało potężne fortyfikacje, wysokie na kilka pięter. Do dziś jest zachowany pierwotny układ z częścią mieszkalną (rodzaj labiryntu) dla zwykłych ludzi i częścią dla notabli i kapłanów.
Całość robi wrażenie czerwonego miasta i tak je zapamiętam.






Brak komentarzy:

Azja 7

  18.04.24. Amman, Jordania https://photos.app.goo.gl/FDR6dJaEBJx3bizk9 https://photos.app.goo.gl/cCUZk5AUfXQjW2ve7 https://photos.app.goo.g...