niedziela, 25 września 2022

Notatnik 57 podróżniczy

https://photos.app.goo.gl/oJP3pdPyVzSGtkad9

https://photos.app.goo.gl/jbykgCb7RTZ5UQBL6

https://photos.app.goo.gl/CJJE44W52vAbszPW6

22.09. 2022. La Paz, Boliwia

To już trzecie podejście i nie wiem jak się skończy. Po prostu nie mam parcia na zapisywanie. Z drugiej strony, ostatnio jest tak intensywnie i tyle się wydarzyło od wyjazdu z Cusco, że jak pomyślę ile jest do zapisania, to mi się odechciewa. I narastają zaległości, które może wcale zaległościami nie są, bo po prostu tak ma być. Taka jest logika i prawo długiego przebywania w podróży. Nie wiem. Zobaczymy.    W każdym razie zdążyłam już spenetrować jezioro Titikaka i wygląda na to, że to nie koniec eksploracji, chociaż jestem już w La Paz. Ale po kolei.
Z Cusco ( z wielkim żalem), nocnym autobusem (o bilet i leżące miejsce zadbał Paul Hermoza - właściciel agencji, z którym zdążyłam się zaprzyjaźnić w trakcie licznych wycieczek w Cusco) do Arequipy. Chyba się przeziębiłam pod Ausangate, ale choroba przyszła z opóźnieniem, kiedy gwałtownie zmieniłam wysokość, bo Arequipa leży 1100 metrów niżej niż Cusco. Ból głowy nie do wytrzymania - nawet podejrzewałam zbliżający się wylew - ale ostatecznie, po dwóch dniach, przeszło.
1. Arequipa - drugie co do wielkości miasto w Peru, po Limie. Terytorialnie większe od Limy, ale mieszkańców „tylko” 1 600 000. Położona pod wulkanami, (ale w Peru łatwo przywyknąć do górskiego otoczenia; zresztą to reguła tego kontynentu mam wrażenie), Arequipa jest nazywana „białym miastem” i to już drugie „białe miasto”, które odwiedziłam. Popayan w Kolumbii też było białe, bo mieszkańcy pomalowali domy na biało. Stare miasto w Arequipie z kolei, zbudowane jest z białego kamienia, bo taki jest w pobliskich kamieniołomach, więc trudno, żeby było i nazywało się inaczej. Ale efekt estetycznie jest wysoce zadowalający. Duży plac centralny (Plaza del Armas) otoczony z trzech stron piętrowymi arkadami, z czwartą ścianą w postaci kościoła św. Piotra (pierwotnie były tam dwie świątynie). Na tle ośnieżonych szczytów wulkanów - naprawdę cieszy oko. W pierwszy dzień pobytu, kiedy głowa bolała tylko trochę i pozwalała jeszcze na pozycję pionową, poszłam do centrum i spotkałam polską grupę młodych ludzi z przewodnikiem. Przyłączyłam się do nich na chwilę (a z pewną miłą parą znalazłam nawet bardzo wspólny język, bo byli z Tarnowa) i zdążyłam się dowiedzieć, że w Arequipie, w samym centrum, jest 35 kościołów, a także, że Arequipa i okolice nigdy nie pozostawały pod panowaniem Inków; ludzie tutaj byli waleczni i niezależni i podobno zostało im to do dziś - wszystkie społeczne zawieruchy mają początek w Arequipie. Nie mam pojęcia czy to prawda. Jakby nie było - nie przeszkadza im to sprzedawać pamiątek inkaskiej proweniencji, ale takie to już prawa rynku i biznesu.
Z powodu choroby byłam tam chyba z 5 dni i codziennie gdzieś zajrzałam. Najbardziej jednak zapamiętam hotel - bardzo luksusowy, z wypasioną częścią hostelową, choć nie wiadomo dlaczego, bardzo tanią. 
W dodatku z bufetowym śniadaniem z kilkoma rodzajami świeżych soków.
Śniadanie zabierało mi sporo czasu, ale i tak ważę 52 kg. W butach i swetrze.

2. Kanion Colca - z Arequipy do Cabanaconde, autobusem o 4-tej nad ranem. 5 godzin później bardzo blisko kanionu Colca. Uznawany za najgłębszy kanion na świecie (dwa razy głębszy niż Colorado). Konkuruje z nim po sąsiedzku kanion Cotahuasi i spory trwają, ale różnice są tak niewielkie, że trudno je zmierzyć.
Tak czy owak Colca się nie poddaje i twardo argumentuje - w najgłębszym miejscu ściany mają wysokość odpowiednio - 3232 i 4388 metrów.
Sama rzeka Colca jest rachityczna, a tam, gdzie kanion jest najgłębszy -prawie sucha. W każdym razie nie da się jej przepłynąć kajakiem. Bo do tego właśnie miejsca, po raz pierwszy (rekord Guinessa w 1984r.) przepłynęli ją Polacy. Są tam różne polskie nazwy przyrodniczych dzieł sztuki, wymienione w Wikipedii, więc nie ma co powtarzać.
Samo Cabanaconde to maleńka osada, z fontanną w środku i paroma sklepikami i hotelikami. Ciepła woda w kranie problematyczna, a w nocy bardziej niż zimno. Ale to brama do kanionu.
Chodziłam po zboczach przez trzy dni, spałam na dole nocy dwie.
Raz na samym dnie, w tej niższej części kanionu, w miejscu, które nazywa się Llaguar. Są tam bambusowe chatki (na dnie kanionu jest ciepło) i gorące źródła. I bardzo dobra kolacja. Prowadzi to miejsce rodzina, która mieszka w domu przyczepionym do skały, a ścieżka do niego wiodąca jest wysadzona pelargoniami. Gorących źródeł jest trzy i siedzi się w nich, pijąc piwo, a naprzeciwko wyrasta skaliste zbocze.
Drugą noc spędziłam PRAWIE na dnie, na zboczu, w wiosce San Juan i w tym wypadku „prawie” nie robiło wielkiej różnicy, bo ścieżka na samo dno nie była specjalnie wymagająca. Za to zaraz za mostkiem zaczynał się morderczy szlak pod górę, bo trzeba było pokonać 1300 metrów w pionie, na odcinku 5 km. Wiła się po skalnym zboczu nad przepaścią, ale….  no; jak zawsze - były widoki. W sumie wyszłam na grań dwa razy - z jednej i drugiej strony kanionu, ale jako naprawdę trudne podejście, zapamiętam to drugie.
I jeszcze - w San Juan jadłam panierowanego słodkiego ziemniaka i ten smak pozostanie ze mną na długo.
Wisienka na torcie to czwarty dzień - Cruz del Condor czyli punkt widokowy na brzegu kanionu, w miejscu gdzie zaczyna się jego najgłębsza część i gdzie kondory mają swoje gniazda. Codziennie, między 7 a 9 rano polują i wtedy dobrze mieć w słuchawkach El Condor passar….
Wrażenia? No cóż - przerastają słowo. W każdym razie moje słowo.

3. Puno - tuż nad jeziorem Titikaka, bardzo blisko granicy z Boliwią.
Z Cabanaconde nie ma bezpośredniego połączenia i trzeba się przesiadać w Chivay, skąd jest jeden autobus do Puno. Więc kierowca zasugerował podwiezienie na skrzyżowanie, gdzie tych autobusów jest więcej z różnych stron. Wysadził mnie na jakimś nieprawdopodobnym wygwizdowie, gdzie owinięta w pledzik, ledwie utrzymująca równowagę z powodu wiatru - łapałam okazję do Puno. Zatrzymał się busik z dwoma młodymi rdzennymi w środku, a trzeci, zdecydowanie starszy, wsiadł razem ze mną. Przez dwie godziny kombinowałam co zrobię jeśli zechcą użyć wobec mnie jakiejś formy przemocy, ale szczęśliwie, w trzeciej godzinie, przypomniałam sobie ile mam lat i że w ogólności wyglądam więcej niż skromnie, więc się uspokoiłam.
Ostatecznie był to bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności, bo młodzieńcy, wiedzeni myślę współczuciem dla umordowanej niewiasty, podwieźli mnie pod bardzo przyzwoity i tani pensjonacik, niewymieniany w żadnych bookingach, ale znany miejscowym i położony w dodatku nad samym brzegiem jeziora.
Puno jest sporym miastem i jest inne niż reszta peruwiańskich, które widziałam. Teraz, z perspektywy Boliwii, widzę, że jest już trochę boliwiańskie (boliwijskie?), ale wtedy rzuciło mi się w oczy, że budynki są wyższe, ulice czystsze i jest cokolwiek taniej niż gdzie indziej. Ale generalnie Puno urodą nie poraża. Jego głównym argumentem jest jezioro.
Które jest magiczne. Tak - magiczne.
Bardziej po boliwijskiej niż po peruwiańskiej stronie, ale znów po kolei.
Titikaka usiane jest wyspami. Część z nich jest zamieszkana i można odwiedzać i wyspy i jej mieszkańców. Po peruwiańskiej stronie są trzy najbardziej popularne i aby zajrzeć na wszystkie, trzeba popłynąć na dwa dni i nocować na jednej z nich. Nie wiem czy można to zrobić na własną rękę, ale jeśli nawet, to osobiście cieszę się, że nie próbowałam, bo przewodnik, który się trafił mojej grupie był wart wszystkich pieniędzy. Każda z wysp w jego opowieściach, zyskała swą odrębność, nie tracąc równocześnie tego, co je łączy, podobnie jak cały świat inkaskich potomków.
I tak:
Uros - pierwsza w kolejności zwiedzania, nieznośnie komercyjna - znana jako pływająca wyspa. Bardzo blisko stałego lądu (5km), jest quasi archipelagiem  sztucznych wysp, bo zbudowali je uciekinierzy za czasów konkwisty. Z totory - rośliny podobnej do swojskiego tataraku. Chodzi się po czymś w rodzaju słomy, grunt więcej niż niestabilny, mieszkańcy, ubrani w stroje regionalne, prezentują się jako ludzie pierwotni i szczęśliwi, którzy żyją według praw natury i dobrze im z tym. To nie przeszkadza w bezwględnym ściąganiu turystycznego haraczu za wszystko - od entrance fee po fałszywe śpiewanie „panie Janie rano wstań” w wykonaniu mocno nieletnich dziewczynek, które po występie podstawiają swoje nakrycia głowy, sugerując dobrowolne datki. Ale trzeba przyznać, że urządzili wszystko bardzo kolorowo z tłem do zdjęć zdecydowanie spełniającym kryteria egzotyczności. Osiągnęli poziom komercji, który sam w sobie jest atrakcją turystyczną.  

Amantani - druga z kolei. Bardziej wiarygodna niż Uros, chociaż też turystyczna; choć z drugiej strony, to przecież jedyny sposób, żeby trochę podpatrzeć i czegoś się dowiedzieć, więc….. 
Mają domy przystosowane do gościny i wyraźnie są wdzięczni za to źródło dochodu, które zrobiło się główne.
(tak na marginesie Peru i nie tylko, bo to cecha latynoskiego świata w ogóle, jest jedną z głównych destynacji turystycznych świata i to jest zadziwiające jak potrafią łączyć peruwiańską (szerzej latynoską) tożsamość, z turystyczną infrastrukturą i podażą. Mówiąc o peruwiańskiej tożsamości nie mam na myśli jedynie inkaskich spadkobierców - to jest olbrzymi kraj i bardzo różne wytrychy do niego pasują - czym innym północ czy Amazonia, czym innym Andy i południe. Ale udaje im się „być sobą”, zachować odrębność i poddać się zachodniemu ciśnieniu o tyle, o ile pozwala im to realizować własne interesy. W Peru na przykład infrastruktura hotelowa jest imponująca; w najmniejszej dziurze jest co najmniej 10 hoteli i hotelików i zawsze na każdą kieszeń. Bo te najdroższe są naprawdę luksusowe, ale w tych najtańszych zawsze łazienka, choć z ciepłą wodą rozmaicie bywa. Więc odpowiadają na zapotrzebowanie, ale nie imponuje im zachodni styl. Są u siebie i są sobą. Nawet jak nie na ludowo, nawet na wysokich obcasach i ze sztucznymi rzęsami - to zawsze na własny i rozpoznawalny sposób. Podoba mi się to.)
Wracając do Amantani - żyje tam 9 społeczności i co 9 dni każda z nich przyjmuje turystów, którzy są rozparcelowywani po różnych domach, ale dostają takie same posiłki i te same atrakcje, z których główną jest oczywiście wieczór folklorystyczny. Goście przebierają się w stroje ludowe, zbierają w świetlicy i usiłują wpaść w rytm andyjskiej muzyki. Co wcale łatwe nie jest i mówię to z własnego doświadczenia. Po paru nieudanych próbach przebierania nogami w rytm indiańskiej grzechotki, zaproponowałam towarzystwu „wężyka” tudzież „zaplatankę” i zabawa zrobiła się całkiem fajna…
Ale Amantani zapamiętam przede wszystkim z powodu wyprawy do świątyni Pachamamy na najwyższym wzgórzu Amantani. Po drodze nasz przewodnik zrobił nam wykład kosmologiczny, rysując na chodniku, miękkim kredowym kamieniem, wzór rozumienia świata przez Inków, które zawarte jest w inkaskim krzyżu wpisanym w kwadrat,  z trzystopniowym połączeniem każdego z ramion. To jest hiper-wzór 
tłumaczący świat widzialny i niewidzialny, świat ziemski i kosmos, pokazujący zależności pomiędzy wartościami i istnieniem.
Ten wykład był imponujący i ciągle go w głowie przetwarzam i któregoś dnia muszę to wszystko spisać, ale na razie ciągle mi się w głowie układa.
Ruiny świątyni Pachamamy, czyli Matki Ziemi były warte wspinaczki, bo o zachodzie słońca wysyłały bardzo specjalną energię. Czytelną przede wszystkim dla ludzi z wyspy. Bo na Antaninie, na głównym placu, centralnym miejscem jest kościół, w którym ludzie biorą śluby, chrzczą dzieci i urządzają pogrzeby. Ale 21 stycznia każdego roku wychodzą na wzgórze i oddają pokłon ruinom świątyni Pachamamy.
W swój inkaski krzyż wpisali krzyż Chrystusa. Nie widzą sprzeczności.

Taquille - wyspa trzecia z kolei, jest zwiedzana na drugi i ostatni dzień wycieczki. Tam, jak na dłoni, stało się jasne, dlaczego Latynosi, zwłaszcza w wiejskiej części populacji, są tak bardzo przywiązani do stroju regionalnego. To jest po prostu wizytówka; wprawne oko, nie pytając o nic, rozpozna z kim ma do czynienia, z jakiej części kraju bądź regionu ów ktoś pochodzi, na co go stać i co jada na śniadanie.
Tak po prawdzie, strój nie tylko u Latynosów jest kopalnią wiedzy o człowieku i tym pierwszym sygnałem z kim mamy do czynienia. Ale w zachodnim świecie informacja jest bardziej antropologiczna, podczas gdy tutaj jest przede wszystkim etnograficzna.
A na Taquille osiąga swoje apogeum. Z tego jak osobnik jest ubrany można wyczytać prawie wszystko - gdzie mieszka, jaki jest jego społeczny status, czy jest towarzyski, a nawet czy kawaler jest do wzięcia czy też zajęty. Bo jak zajęty to na wieki wieków, jako że na Taquille nie uznają rozwodów. Mogą się rozstawać w trakcie narzeczeństwa, które trwa dwa lata (i na Taquille w dalszym ciągu mają wiele do powiedzenia rodzice), ale po ślubie - szlaban na całe życie.
I co jeszcze ciekawe - podczas gdy gdzie indziej przywiązanie do stroju to raczej domena kobiet, na Taquille odzieżowy rynsztunek informacyjny jest zrównoważony pomiędzy obie płcie. Bo oczywiście na Taquille wciąż są tylko dwie… (płcie).
Zarówno na Amantanini jak na Taquille funkcjonuje instytucja tzw. Autorytetu. To są ludzie (w każdej społeczności po trzech, ale nie pamiętam dokładnie), wybierani raz na dwa lata, którzy mają decydujący głos w sprawach spornych. Noszą oczywiście specjalne kapelusze (żeby wątpliwości nie było) i są nieprzekupni. Panują tylko dwa lata i do zaszczytu wrócić nie można. 
Przewodnik twierdził, że na wyspach nie istnieje przestępstwo, zwłaszcza nadużycia majątkowe, a w ogóle to ludzie są szczęśliwi i zdrowi. Można rzec, że wyspy to archipelag Utopii.
Wydaje się, że inkaska triada - nie kłam, nie kradnij i pracuj - znajduje na wyspach praktyczne i aktualne zastosowanie.
Zapytałam go o te małżeństwa, bo na Taquille, do niedawna, były zawierane w obrębie wyspy, więc siłą rzeczy musiały się pojawić problemy genetyczne. No i okazuje się, że od jakiegoś czasu potencjalni narzeczeni mają glejt na wyprawy po złote runo… Starsi tym samym tracą kontrolę, ale cóż; natury nie oszukasz…
Ale uczciwie przyznam, że największe wrażenie zrobił na mnie naturalny detergent z rośliny o nazwie ch-ucho. Rozgnieciona, ma właściwości piorące (brudna wełna prosto z lamy zrobiła się bielutka) i myjące. Używają jej jako szamponu i nie ma siwych wyspiarzy.  
Bo pomimo ogólnego i światowego parcia na starość i siwiznę (trzeba starych dopieszczać w obliczu demograficznej katastrofy), ja osobiście chętnie bym wróciła do kruczo-czarnego skalpu.
Cóż; spóźniłam się z tym podróżowaniem… 

A na drugi dzień po powrocie z wysp kupiłam bilet do Copacabana, już po boliwijskiej stronie. To jest odbicie lustrzane Puno, tylko że znacznie mniejsze. Czyli jest to brama na wyspy na Titikaka od strony Boliwii. Niezależnie od sporu jaki Peru i Boliwia toczą od lat na temat ile procent jeziora jest po każdej ze stron, bezspornym pozostaje fakt, że do Boliwii należą najpiękniejsze i najważniejsze wyspy. A wśród nich Isla del Sol i Isla del Moon. Nie wchodzę jeszcze w ten piękny temat, bo mam zamiar raz jeszcze odwiedzić Isla del Sol.
I nie sama.
Z Jaśminą i Marcinem, towarzyszami ucieczki z Quito w Ekwadorze, utrzymuję kontakt cały czas. No i wygląda na to, że nasze drogi znów się skrzyżują, z czego się bardzo cieszę. Póki co są jeszcze w Peru, ale już w Puno, więc trochę zwiedzam La Paz (bez pośpiechu), a trochę na nich czekam. Żeby jeszcze raz zobaczyć piękną Isla del Sol, a może też Isla del Luna.
No i może się uda ruszyć dalej razem.
Przynajmniej na chwilę….











Brak komentarzy:

Azja 7

  18.04.24. Amman, Jordania https://photos.app.goo.gl/FDR6dJaEBJx3bizk9 https://photos.app.goo.gl/cCUZk5AUfXQjW2ve7 https://photos.app.goo.g...