https://photos.app.goo.gl/ba5e7AmyxqgYHPRY6
https://photos.app.goo.gl/YVsQQaJh1rFuUAYv8
https://photos.app.goo.gl/ZBdjmYDjpUbCp4VV9
https://photos.app.goo.gl/pKn6gHN6tQASsSdD7
29.09.2022. La Paz, przed południem, hostel „Green house”
Martwię się uszkodzeniem NS2. Tak bardzo, że chociaż wczoraj nastawiałam się na wieczorne pisanie, to w rezultacie poczytałam chwilę i poszłam spać. Martwię się tymi groźbami ataku nuklearnego na Poznań. Wszystko z oddali brzmi groźnie. Dziś co prawda wczorajszy strach przybladł, ale to wcale nie znaczy, że powód się zdezaktualizował. Pamiętam dzień wybuchu wojny na Ukrainie. To było w Gwatemali i jechaliśmy jeepem do Semuc Champey, kiedy Ricky, chłopak z Anglii (chyba Ricky, choć nie pamiętam dokładnie; ale mam gdzieś zapisane) podzielił się smutną nowiną. Wrażenie zrobiło to tylko na nas, bo tylko my dwoje byliśmy z Europy. I pamiętam jak bardzo niestosowne wydawało mi się zamieszczanie relacji z podróży, w pierwszych dniach i tygodniach wojny. I ten wybuch solidarności i człowieczeństwa. O niczym innym nie dało się myśleć wtedy. Przynajmniej ja tak miałam. A potem jakoś wszyscy przywykli, wrócili do swojego życia, i ja też do swoich relacji. A przecież ta wojna trwa, świat się zmienił i zmienia w dalszym ciągu, lecz żyjąc w środku tych zmian, nie czujemy ich. Albo czujemy, ale nie uświadamiamy jak bardzo są doniosłe. Jak czytam lub słucham ludzi, z lewa, z prawa, tych ważnych i tych mniej, jak przyglądam się własnym planom na przyszłość to tak bardzo namacalnie widzę, że nie umiemy sobie wyobrazić tego świata, który nadchodzi, a właściwie już jest.
Z jednej strony to jest normalne, że chcemy mieć ciepło w domu, pracować i zarabiać i wyjeżdżać na wakacje. Więc się niecierpliwimy i różne ważne osoby apelują do polityków - „zróbcie coś z tym, niech się ta wojna wreszcie skończy żebyśmy mogli się znów poczuć bezpiecznie i mogli żyć jak dawniej”.
Z drugiej jednak strony to nie jest całkiem normalne, że nasz horyzont tak gwałtownie się skraca.
Bo pół roku temu całym sercem popieraliśmy i dawaliśmy prawo Ukrainie do samostanowienia. Oburzaliśmy się każdym wyłomem w jednomyślności potępienia rosyjskiej agresji i cieszyli ze wszystkich sankcji jakie Europa i świat nałożyli na Rosję.
Trochę jak widzowie kreskówek dla dzieci, w której dobro zwycięża zło mniej więcej w piętnaście minut, czekaliśmy na szybką kapitulację sił owego zła. Rzecz jednak w tym, że świat to nie kreskówka i zło wcale nie ma zamiaru ustąpić. Solidarność często zastępuje wątpliwość, a Ukraina, w narracji poparcia, już nie ma tych samych praw, co miała.
A przecież tak naprawdę ma większe. Na pewno moralne. Przecież od chwili kiedy została napadnięta, nic się nie zmieniło w układzie sił moralnych - w dalszym ciągu jest krajem, który się broni i chce stanowić sam o sobie. I szuka wszelkich sposobów, sięga po wszystkie środki, żeby tak się stało. Być może jest jednym z ostatnich, albo ostatnim krajem na naszym kontynencie, który dobrze rozumie czym jest patriotyzm. Ukraina właśnie udowadnia, że JEST narodową wspólnotą, chociaż do wojny, tu i ówdzie, w to powątpiewano.
Więc bądźmy kurczę konsekwentni w swoim poparciu i nie uzależniajmy go od stopnia ciepełka w naszych zimowych mieszkaniach.
Przecież wiadomo było, że trzeba będzie zapłacić i to wysoką cenę.
I ja wiem, że polityka, że struktura, że oprócz głównych wątków są poboczne, które mogą nieoczekiwanie przejąć pałeczkę, że to świat, który niezbyt dobrze rozumiemy. Ale ja nie o tym mówię. Ja mówię o konsekwencji. Czyli jak się powiedziało A z pełnym przekonaniem, to nie można się wycofywać w połowie, tylko dlatego, że mi zabraknie gazu na ugotowanie pomidorówki.
No i oczywiście mnie się dobrze mówi, bo jestem na drugiej półkuli i w ciepłych krajach. Ale po pierwsze nie tak bardzo w ciepłych bo marznę w nocy niemożebnie, a poza tym wracam.
O5.10.2022. La Paz
Od pięciu dni jesteśmy razem czyli jestem z Jaśminą i Marcinem - towarzyszami ekwadorskiej ucieczki.
Bardzo się z tego cieszę, a jakość życia tułaczego skoczyła gwałtownie w górę. Czekałam na nich parę dni w La Paz, w Green House, który wydawał mi się sympatyczny, pomimo różnych niedogodności, z tym cholernym zimnem w nocy na czele. Ale za drugim razem, kiedy przyjechaliśmy razem po Copacabanie i Isla del Sol - zdecydowanie stracił na atrakcyjności. Jaśmina trzęsła się z zimna, Marcina wkurzała opieszałość i lenistwo „wolontariuszy”, których było zdecydowanie więcej niż regularnych gości, a ja nie dostałam swojego poprzedniego pokoju, a w nowym ilość nieszczelnych okien odstraszała skutecznie.
Więc szybka akcja airbnb i wylądowaliśmy w cudnym mieszkaniu z osobnymi sypialniami, z livingroomem, grzejnikami i nielimitowaną ciepłą wodą. O kuchni, w której Marcin (jako szef kuchni) wyczarowuje kulinarne cuda nie wspomnę. Wczoraj, czyli w pierwszą noc, nie spałam do czwartej nad ranem, bo mi było szkoda zasnąć.
To banał, ale go powtórzę - nie ma katalogu obiektywnych, stałych sytuacji, które uszczęśliwiają człowieka. Ciepły pokój, wygodny fotel, zapach curry, piękna tkanina na ścianie i kubek z indiańskim ornamentem - stanęłam wieczorem w drzwiach pomiędzy kuchnią, a salonem i patrząc na stół, na którym Marcin właśnie postawił michę mikroskopijnych różowych ziemniaczków z przyrumienioną cebulką i przyprawami, które komponowały się z curry zagęszczonym orzechami - no wtedy samo mi się wyrwało
- czasie! Błagam - przestań płynąć!!!!
Zostajemy tu do soboty, a potem zjeżdżamy w dół, do Coroico, a tam czeka na nas temperatura powyżej dwudziestu stopni i ciepłe noce.
Co prawda i póki co, nasze „teraz” to dla mnie synonim raju, ale Jaśmina ma większe ambicje.
Zobaczymy.
„Młodzi” - tak ich nazwała Kasia z Vilcabamby. Też ich polubiła.
Podróżują po całym świecie; w Ameryce Pd. są od piętnastu miesięcy, więc staż mamy podobny i zgadzamy się co do nieoczywistości podróżniczych smaczków.
Czekałam na nich, chociaż byliśmy blisko - oni w Puno, a ja w La Paz. Oni jeszcze w Peru, ja już w Boliwii.
Jaśmina trochę chorowała, a w Puno znaleźli hotel, który nadawał się do chorowania.
Pisała na whatsappie -
- chcemy popłynąć na Uros, albo na Taquilla, a dopiero potem do La Paz
- nie zawracajcie sobie głowy wyspami po peruwiańskiej stronie. Przyjeżdżajcie do Copacabany tak, żebyśmy mogli płynąć na Isla del Sol pierwszego października bo lokalsi mają tam coroczny festyn, więc będzie co oglądać -
odpisywałam ja.
Bo już byłam raz na Isla del Sol. I ten raz to za mało.
Isla del Sol to centrum Kosmosu; tam się urodziło Słońce i Księżyc. Tam ich ojciec Vircacocha wyłonił się, a potem, po stworzeniu świata, zniknął gdzieś na wodach Titikaka. To wszystko tam się wydarzyło.
Isla del Sol jest piękna.
Dla mnie ma kształt lecącego kondora, który trzyma w dziobie śpiącego tygrysa. Ale się nie upieram, bo na przykład Marcinowi, kojarzy się z dinozaurem. Cokolwiek przedstawia - to nie jest ważne. Bardziej chodzi o ten kaprys i nieprzewidywalność kształtów, wsuwających się w miliony odcieni blue jeziora Titikaka.
Dziesięciokilometrowy spacer grzbietem wyspy, gdzie horyzont z lewa i prawa zamykają to ośnieżone górskie szczyty pomieszane z chmurami, to znów czysty rysunek małych półwyspów, których kształt zmienia się w trakcie wędrówki.
No i oczywiście zachodzące słońce, które zaczyna spektakl od delikatnego różu, a kończy na głębokich fioletach z cienkimi liniami jaskrawej żółci.
Na wyspie mieszka około 2000 osób.
Widać, że turystyka tam dociera, zwłaszcza w postaci cen, ale póki co nie ma komercji. Nie ma pokazówki.
Bawią się jeszcze we własnym gronie i przy odrobinie szczęścia, można to podpatrzyć. Nam się udało trochę przez przypadek, bo za pierwszym razem kiedy byłam na Wyspie Słońca, po prostu zapytałam czy organizują jakieś pokazy dla turystów.
- nie - odpowiedziała starsza pani z warkoczami - ale za tydzień mamy wyspiarskie święto dla wszystkich wyspiarzy.
No i zjawiliśmy się tam w odpowiedniej porze. Ja drugi raz i dziękowałam Bogu, że miałam okazję. Dla J&M Isla del Sol jest w pierwszej trójce wysp świata, które widzieli, a byli na wszystkich kontynentach. Ja też byłam na paru (wyspach), ale, póki co, żadna się nie równa tej właśnie.
No a festyn - palce lizać. Smakował wybornie! Uczta dla oka, mniej dla ucha. Grały rozmaite orkiestry, ale kocią muzykę dla mojego ucha, choć pewnie się nie znam. Za to stroje! Każda wieś ciut inne barwy i fasony, ale wszystkie nieziemsko kolorowe. Najbardziej podobały mi się kapelusiki z zamontowanym na czubku lusterkiem w okrągłej, plastikowej oprawce. Wszyscy pili piwo, tańczyli (każda wieś osobny występ) i w miarę upływu czasu, byli coraz bardziej wylewni…
No i ja tam byłam i nie miód (niestety), ale piwo piłam…….
11.10.2022. Cochabamba, Boliwia
Jaśmina jest migrenowa. Dopadła ją migrena wczoraj, w autobusie, kiedy jechaliśmy z La Paz do Cochabamby. Cochabamba jest na południe od La Paz i jedzie się w dół, ale przez góry i nad przepaściami. Pięknie, ale straszno też. Gorsza jednak była migrena. Praktycznie całą drogę i nie wiadomo dlaczego, bo pobyt w La Paz był mega komfortowy i wsiedliśmy do autobusu w nastrojach szampańskich. W autobusie męka, a na koniec zamieszanie z airbnb i hotelem więc było hardcorowo. Ostatecznie znaleźliśmy pokoje prywatne w centrum, blisko mercado z pastele i api (wielki pieróg smażony na głębokim oleju z roztopionym serem w środku i gorący napój cynamonowo-kukurydziany - pycha!), tudzież sokami z zielonym jugo verde na czele, którego nie spotkałam od czasu Meksyku.
Więc jest nieźle. Jutro idziemy oglądać miasto turystycznie. Dziś było ulicznie i kulinarnie - podobno w Cochabambie jest najlepsze jedzenie w Boliwii. Oprócz pastel była juka zapiekana z serem i małym kubeczkiem słodkiej kawy. Też pyszne.
A w ogóle Boliwia zaskakuje bardzo pozytywnie. Nie za wiele turystów i można poczuć południowo-amerykańską zwyczajność. La Paz - absolutnie niezwykłe. To już drugie La Paz w mojej podróży - pierwsze na Płw. Kalifornijskim w Meksyku.
Boliwijskie jednak znacznie ciekawsze. Marcin mówi, że jak dotąd najbardziej energetyczne w Ameryce Pd. Ja nie jestem zdecydowana, ale też mi się podoba, chociaż mieszkać bym nie chciała. Dlaczego? Strome ulice. Ale takie naprawdę strome. Podejścia bez taryfy ulgowej i to na kilka dni jest super fajne, ale tak na stałe… nie bardzo.. Zastanawialiśmy się cały czas po jakiego grzyba ludzie się tutaj zgromadzili tak licznie; zimno w nocy, góry dookoła, do wody daleko.. nie wymyśliliśmy nic sensownego, a mieszkańcy też nie umieli odpowiedzieć - pytaliśmy parę osób.
Najbardziej podobał mi się układ - od placu do placu; z górki i pod górkę. Co chwilę jakieś mercado, albo mały straganik na rogu lub wzdłuż ulicy. Oczywiście na czele ze słynnym Las Brujas czyli targiem czarownic. Można kupić wszystko, ale boliwijskie rękodzieło, zwłaszcza tkaniny - nie mają sobie równych!
Oczywiście kupiłam i teraz jestem jako ten osiołek. A drogi przede mną
jeszcze sporo. No zobaczymy.
I te ulice, na których pełno rdzennych Indian (zwłaszcza Indianek - Cholity z plemienia Ajmara) w melonikach, które w sposób tajemniczy trzymają się ich głów. Są cudne. Melonik pionowo na głowie - mężatka, na bakier - panna.
I te spódnice (pollery) - podobno wynik mariażu hiszpańskiej sukni i rdzennej tradycji - kolorowe do bólu w oczach i szerokie, na krynolinie - poszerzają w biodrach niemiłosiernie - ale tak właśnie ma być. Szerokie biodra i ogromne biusty to synonim piękna. Pracują na te figury sumiennie i mają wyniki. Jedzą od rana do wieczora - ale to akurat nie tylko w Boliwii.
Ad rem jednak. No więc La Paz - stwierdziliśmy z Marcinem - jest niezwykłe i energetyzujące na obszarze znacznie większym niż ścisłe centrum. Właściwie wszędzie gdzie byliśmy, było ciekawie, a chodziliśmy sporo. A ja to już w ogóle czułam się jak mieszkaniec - w sumie spędziłam tam pełne dwa tygodnie.
Podobnie jak w Medellin w Kolumbii, w La Paz sunie nad miastem kilka linii kolejki naziemnej. Przejechałam się kilkoma, o różnych porach dnia, łącznie z zachodem słońca. Zrobiło wrażenie.
I jeszcze mają takiego boliwijskiego Hunderwassera. Nazywa się Freddie Mamani i jest architektem - samoukiem. Zaczęło się od El Alto - najwyżej położonej dzielnicy La Paz i zdobienia fasad domów w najwymyślniejszy sposób. Pretensjonalne kształty i kolory, szkło, kolorowe płyty - dostępne tylko dla najbogatszych na początku - rozprzestrzeniły się po całej Boliwii i widać je wszędzie, choć w La Paz jest najwięcej bogatych „oryginałów”. Są tylko w Boliwii i stały się jedną z wizytówek kraju, choć co do urody można się spierać.
Spędziłam w La Paz cudowny czas - będzie mi się kojarzyło ze słoneczną pogodą, wspaniałym jedzeniem autorstwa Marcina, ulicami pełnymi ludzi i dobrych vibes. I kierowcami, którzy nie zwalniają; zatrzymują się gwałtownie, kilka sekund przed rozjechaniem przechodnia. Można przywyknąć, ale trzeba na to trochę czasu.
13.10.2022. Cochabamba
Cochabamba jest podobno boliwijską stolicą dobrego jedzenia. Nie wiem czy nie będzie gdzieś lepiej, ale tutaj jest naprawdę dobrze. Nie wiem skąd się biorą takie opinie, że w Boliwii jedzeniowo znacznie gorzej niż w Peru i że biedny kraj ze wszystkim konsekwencjami ubóstwa. No i owszem wypasu nie ma, a na ulicach żebrzących ponad normę południowo-amerykańską, ale jest bardzo czysto i tak jakoś wszystko poukładane. Już w Puno zauważyłam, że domy są wyższe, ulice czystsze i jest ciut taniej. No i to była zapowiedź Boliwii.
Nie chwalmy dnia przed zachodem słońca (zwłaszcza, że z kolei ceny wstępu do parków narodowych zupełnie z kosmosu i już jeden odpuściliśmy), ale Boliwia wygląda pięknie. Ludzie bardzo życzliwi, a chodniki choć dziurawe, to czyste.
I sporo koszy na śmieci.
P.S. No i byliśmy na Route of Death, słynnej i mającej na sumieniu wiele ofiar. Co prawda droga z La Paz do Cochabamby wyglądała znacznie groźniej, ale trasa śmierci też była niezła. Przede wszystkim krajobrazowo. Ale może dlatego, że szliśmy pieszo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz