https://photos.app.goo.gl/MWisGqqHX9bNLrDR9
19.10.2022. Concepcion, Boliwia, przed południem na plebanii u księdza Tomasza
Książki o podróżach w gruncie rzeczy są książkami o sobie samym.
To raczej truizm, ale jeden z tych, co do których mamy empiryczne wątpliwości. Innymi słowy - dopóki sami się nie przekonamy, mamy złudzenia. Co do czego?
Ano do tego, że może jednak nam się uda coś przekazać, opisać „tak, jak jest”, może przed czymś przestrzec lub do czegoś zachęcić.
To jest constant, taka podróżnicza refleksja, i nie ma dnia żeby, bądź explicite, bądź something like this, głowy nie nachodziła. Ale czasem pojawia się jako ta wisienka na podróżniczym torcie i jest nie do zignorowania. Tak, jak wczorajsza wizyta Felka.
Felek czyli brat Feliks jest misjonarzem ze zgromadzenia Franciszkanów i jest w Boliwii od 40-tu lat. Mieszka, w oddalonym od Concepcion o 170 km, San Ignacio i wczoraj, wczesnym popołudniem wpadł na kawę.
(W trosce o fakty i zarys sytuacji - J. ma dużo misyjnych znajomości i oprócz Peru poleciła adres boliwijski. Misja jest diecezjalna (z diecezji tarnowskiej), której (misji) szefuje jej (J.) kolega - ksiądz Tomasz, aktualnie w Polsce i na razie znamy się korespondencyjnie. Ale zostałam polecona jego zastępcy, też Tomaszowi, i właśnie dotarłam tu trzy dni temu. A właściwie dotarliśmy, bo przecież podróżujemy w trójkę od jakiegoś czasu)
To jest na końcu boliwijskiego świata, blisko granicy z Brazylią, i klimaty amazońskie widać i czuć.
Towarzystwo misyjne w Concepcion raczej młodzieżowe (rocznik 88), więc atmosfera panuje luźna.
Misja jest po europejsku zadbana - dostaliśmy po małym pokoiku z klimatyzacją, a dla Marcina, dodatkowo, okazała się królestwem do czasowego władania, bo ma tu, do prawie wyłącznej dyspozycji, wypasioną kuchnię. Korzystamy z okazji, a o zbędne, choć nieuniknione, kilogramy do noszenia będę się martwiła później.
Mam nadzieję, że dwa trudniejsze hajki załatwią sprawę.
Ad rem jednak. Już mi się wydawało, że mam lejce w ręku i dość pewnie powożę w temacie Boliwia. Czyli ludzie mili, wzór czystości dla innych krajów latynoskich, jedzenie bardzo dobre i miasta z koszami na śmieci na każdym rogu. Plus soki.
Przyjeżdżamy do Concepcion (największe miasto w okolicy - 20 000, stolica czegoś na wzór powiatu) - wybrukowana tylko jedna - główna - ulica, czerwony pył unosi się wszędzie, mercado pustawe i dość drogo. Nie ma meloników i kolorowych spódnic. Jednym słowem ponurawy landscape.
Sama parafia pierwsza klasa, jako ta oaza (z papugą arą na czubku wysokiego drzewa, rosnącym w ogrodzie biblijnym wyrzeźbionym przez miejscoweo artystę - samouka) - nie da się lepiej.
Komentujemy między sobą:
- to już jest inny świat. Amazoński. Gorący. Leniwy. Niedosprzątany.
Czy aby na pewno?
Dziś rano jedziemy do San Javier. Chcemy zobaczyć którąś z redukcji pojezuickich, które mają opinię jednego z najbardziej znaczących zabytków Boliwii, wpisane na listę Unesco w latach 80-tych ubiegłego wieku.
( jest ich siedem, rozsianych od San Javier po granicę. Były plany odwiedzić wszystkie, ale plany się posypały, bo po raz kolejny dopadają nas strajki - paro. Ekwadorskie deja-vu.
Są zaplanowane na 22.10.
W okręgu, w którym jesteśmy.
Więc uciekamy stąd.
Dokąd - decyzje jeszcze nie zapadły).
Wracając do San Javier - mniejsze od Concepcion i piękne. Wybrukowane czerwoną kostką ulice - śliczne i czyste.
Sama redukcja - oszałamia absolutnie!
Jezuici, kiedy przybywali na misję, osadzali krzyż i wokół niego rozrastała się osada. Budowali świątynię, której kształt odsyłał do Europy, ale w oparciu o miejscowy budulec (drewno) i miejscowych artystów z ich wizją piękna i wyczuciem koloru. Mieszanka artystycznie i estetycznie wybuchowa! Piękne i unikalne w skali światowej.
(podróżując odwiedzam setki kościołów - takiego cudu jeszcze nie widziałam)
Był z nami Tomasz, więc zostaliśmy potraktowani bardzo specjalnie i oprowadzeni przez wikarego po kościele, zamkniętym o tej porze dnia.
Oprócz Tomasza, Jaśminy i Marcina towarzyszył mi cały czas dreszczyk wzruszenia, a to u mnie nieomylny znak, że mam do czynienia z czymś niezwykłym - wyszliśmy wszyscy zachwyceni.
Wracając do San Javier i stereotypów; już mi się układało, już rysowałam w głowie podział na Boliwię „A” i Boliwię „B”;
a tu proszę - San Javier w Boliwii „B”, a wygląda jakby z „A”.
Muszę przyjąć do wiadomości, że po miesiącu czy dwóch bycia gdzieś, nic nie ogarnę. Może dotknę, ale bez „podaj dalej”.
Dochodzi do mnie, mocniej i mocniej z każdym dniem, że podróżowanie to nie poznawanie świata, ale siebie.
Ale zaraz, a gdzie Felek?
No; Felek odjechał do swojego San Ignacio. Ale zanim wsiadł do samochodu, zdążył wywrócić po raz kolejny, posklejany, choć nieudolnie, obraz Boliwii.
Boliwia zrobiła się korupcyjna, niesprawiedliwa, biedna i wcale nie taka czysta.
- mamy tu takie przysłowie: „strzeż się boliwijskiej sprawiedliwości, peruwiańskiej kobiety i kolumbijskiego przyjaciela” - Felek uprawia klasyczną gawędę, więc snuje opowieścio-przypowieść - czyli w Boliwii sprawiedliwość nie istnieje, peruwiańskie kobiety zanim skończą się witać już leżą gotowe, a kolumbijski przyjaciel ściągnie ci kalesony bez zdejmowania spodni; nawet nie poczujesz.
( podróżowanie to również obserwowanie walki stereotypów; podglądanie jak następny wypiera ten poprzedni)
Czy Felek zna Boliwię? Pewne jest, że lepiej niż ja.
Czy prawdą jest, że boliwijskie jedzenie jest smaczne?
Dla mnie jest. Chyba najlepsze jak do tej pory. Dla J&M też wyśmienite. Czy wszyscy inni w sprawie jedzenia kłamali?
Nie sądzę. Więc skąd pomysł, że dobre?
Mówię za siebie:
- bo w Boliwii dużo czasu spędzam z szefem kuchni, który zwraca uwagę na jedzenie i jego smak (najczęściej mi lata co jem, byle to nie była ryba, pietruszka i surowa cebula),
- bo w Boliwii mamy w trójkę (a przynajmniej ja) świetny czas i dobrze się bawimy
- bo mamy szczęście i ciągle jakąś kuchnię na podorędziu
- bo.., bo…, bo…,
Bo jedzenie stanęło na chwilę na najwyższym podium.
Nie rozstrzygnę, nawet we własnym imieniu, czy ono jest dobre. Gdybym była jak zwykle - sama - może by się okazało, że zgadzam się z przedmówcami.
Więc każdy z nas nosi własny obraz świata, który widzi i który przypomina trochę dziecięcą kolorowankę - zależy jakiej kredki użyjemy, będzie cieszyła oko, albo zniknie wstydliwie w koszu na śmieci.
po południu:
Tomek zabrał nas do centrum. Tam gdzie wszystko się zaczęło czyli gdzie został zatknięty jezuicki krzyż.
Schemat był zawsze taki sam - świątynia, przed nią duży miejski plac, wokół budynki publiczne, a dalej miasto z ulicami krzyżującymi się pod kątem prostym.
W Concepcion centralna część jest czysta i zadbana. Świątynia odnowiona. Pierwsze wrażenie sprzed trzech dni ląduje za płotem.
Jutro (z wielkim żalem)wyjeżdżamy.
Jestem ciekawa ile autopoprawek bym musiała nanieść gdybym tu została dłużej?
A tak w ogóle: redukcje pojezuickie od San Javier po Chichos, odnowione staraniem szwajcarskiego architekta Hansa Rotha w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku to rzeczywiście perła w koronie i, chociaż bardzo powoli, zajmują należne im miejsce.
Trafiłam tu trochę przypadkiem, ale jestem temu przypadkowi bardzo wdzięczna. Jeden z moich znajomych, który podróżuje od lat, twierdzi, że podróżniczy los lubi się odwdzięczać za wytrwałość i podróżnikom (nie mylić z wycieczkowiczami) pozwala zobaczyć nieco więcej…
Za godzinę, po wieczornej mszy św. mamy kolację i grilla.
Jedzenie i smakowanie to ważna część pobytu tutaj. Wczoraj Marcin wyczarował curry, dziś siostrzyczki, posługujące przy parafii, rodem z Korei, przygotowały koreański obiad, który odjął nam mowę (kapusta kiszona po koreańsku kim-czi, koreańskie suszi - zjadłam!, glazurowany kurczak i ostry makaron), teraz grillowy rewanż i goście z Polski.
Ale najważniejsze jest misyjne świadectwo. To jednak osobny temat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz