poniedziałek, 9 stycznia 2023

Notatnik 68 podróżniczy

 https://photos.app.goo.gl/rQjY7VKm2sWHFmEA9

https://photos.app.goo.gl/2SNULb6Kq6zjdGYA6

https://photos.app.goo.gl/SAkwe99vw4DqF3F28

6.01.2023. Puerto Iguazu, Argentyna 

Ostatni przystanek w Argentynie. 
Niechcianie i niespodziewanie przedłuży się o kilka dni. Bo się wygrzmociłam jak długa na chodniku w Buenos Aires, na dwie godziny przed odjazdem autobusu do Puerto Iguazu. I pierwszy raz odczułam na własnej skórze, chociaż czytałam nie raz - pierwsze pięć minut po upadku prawie wcale nie czułam bólu. Więc pozbierałam się szybko, zadowolona, że mi się upiekło; a nie upiekło.
Siedemnaście godzin w autobusie nie mam pojęcia jak przesiedziałam, kolano puchło niezależnie od pozycji, a w Iguazu, na sztywno, krokiem Zombi obskoczyłam jeszcze aptekę, po czym oddałam się kurowaniu i kurowanie trwa do chwili obecnej. Ubezpieczenie szuka od rana lekarza i jeszcze nie znalazło, ale okłady z octu jabłkowego działają cuda. Więc jest już nieźle, ale ze dwa dni trzeba poczekać. No i czas na notatnik też się znalazł.
A wszystko przez Montevideo i pośpiech żeby zdążyć. Miałam sobie odpuścić i popłynąć tylko do Colonia del Sacramento, ale ostatecznie zmieniłam zdanie. Bo w końcu co to za podróżnik, który osobiście nie sprawdzi? Opinia powszechna jest taka, że Colonia jest warta zobaczenia, a Montevideo można sobie odpuścić. Ładne, ale takie mini Buenos.
Ponieważ statystyka ma zawsze rację, więc nie zaprzeczam, ale nie istnieje coś takiego jak wskaźnik obiektywny urody czegokolwiek, nie wyłączając miejsc na świecie.
Często słyszę - „za pierwszym razem to tak sobie, ale za drugim… no; wtedy się okazało wspaniałe” - i to jest prawda nie miejsca (ono jest cały czas takie samo), ale okoliczności. Poczynając od własnego nastroju, a kończąc na pogodzie i na tym, czy światło było dobre. Przez miliony detali, których nie sposób wymienić, a i takiej potrzeby nie widzę.
Pewnie, że są miejsca absolutnie spektakularne i jest duże prawdopodobieństwo, że jak się podobają w dziewięćdziesięciu ośmiu przypadkach na sto, to jest duża szansa na to, że będę w większości. O takich miejscach mówi się, że są wśród cudów świata, lub czymś w tym rodzaju.
Co do reszty - wszystko zależy kiedy, z kim i o jakiej porze dnia lub nocy….
Ad rem więc; uznałam, że skoro do Urugwaju mam przysłowiowy rzut beretem, to muszę to wykorzystać. Urugwaj to maleńkie państewko, w którym mieszka niecałe cztery miliony ludzi, z których prawie połowa w stolicy i które jest footbolową potęgą (sic!)
Z Buenos Aires łatwo się tam jest dostać promem, który kursuje po rzece La Plata i rzeka jest wspólna dla obydwu państw. Dystans 40 km pokonuje się w 50 minut i trzeba za to niemało zapłacić. Można taniej autobusem i dookoła, ale wtedy podróż wydłuża się do kilkunastu godzin. La Plata przy ujściu zaczynającym się w Buenos, jest rodzajem estuarium czyli ujścia poszerzonego o dwie inne rzeki - Paranę i Urugwaj i robi się bardzo szeroka więc ją łatwo pomylić z oceanem, ale kolor szarawo- brązowy każe się zastanowić co to właściwie jest i jak to na mapie wygląda. Tak więc Colonia i Buenos leżą prawie naprzeciw siebie i dzielą się rzeką, a Montevideo leży już przy końcu  jej ujścia, na wysuniętym cyplu i to sprawia, że miasto położone jest pięknie oraz, że czuć w nim oddech morza i to całkiem dosłownie.
Przypłynęłam do Colonia i dwie godziny wystarczyło, żeby obejść starówkę dwa razy wokół, zrobić konieczną wymianę pieniędzy i przekonać się, że Urugwaj nie na darmo nazywany jest najdroższym państwem Ameryki Pd. Ale ta stara część Colonia rzeczywiście bardzo urocza. Miasto założone przez Portugalczyków jako fort obronny i przeciwwaga dla hiszpańskiego Buenos Aires, które było odpowiedzią na ten portugalski manewr strategiczny. Potem przechodziło z rąk do rąk, żeby ostatecznie zostać przy Urugwaju, który właśnie proklamował niepodległość….
Malownicze, z mnóstwem krzewów różanych w różnych odcieniach różu, z najstarszym w Urugwaju kościołem i oczywiście mnóstwem knajp i pamiątek. No i wpisane na listę UNESCO.
Późnym popołudniem zaś, wsiadłam w autobus do Montevideo żeby wjechać do, sennej wieczorową porą,  stolicy. Rano zresztą też życiem nie tętniła i zrobiła na mnie wrażenie miasta jakim chyba w istocie jest czyli stolicy małego kraju - trochę z boku, ale z ambicjami. 
(Nie jest to regułą i wystarczy  przykład Budapesztu, który będąc stolicą małych Węgier, równocześnie jest jedną ze stolic tej Europy, do której tak bardzo aspirujemy).
Zaś Montevideo jest schludne, urządzone na modłę zachodnią, z Placem Niepodległości i reprezentacyjnymi budowlami z Palacio Salvo na czele, w którym kiedyś była kawiarnia, a w tej kawiarni powstała La Cumparsita - tango, które podbiło cały świat.
(napisał go Gerardo Matos Rodriguez, miał wtedy 22 lata i ten utwór go rozsławił. W „Tangu” Mrożka też tańczyli Cumparistę).
W Montevideo byłam 15 godzin z czego większość przespałam z powodu nocy, ale te cztery godziny łażenia po starym mieście to co prawda z pewnością za mało żeby poznać miasto, ale wystarczająco, żeby zachować je w pamięci.
Wdzięcznej dodajmy…
No, a Buenos dalej odłogiem - może dlatego, że mi się podobało? I w dodatku bardzo?
Odkładam do jutra, bo dziś już jestem znużona…

07.01.2023. Puerto Iguazu, Argentyna

O Biurokracjo Wszechpotężna! Chyba wszędzie jednakowo upierdliwa!
Siedzę z coraz mniej (ale wciąż) bolącym kolanem i prowadzę korespondencję z przedstawicielem ubezpieczyciela polskiego z siedzibą w Brazylii, który próbuje ogarnąć moje leczenie w Argentynie.
Póki co, oprócz szkolenia językowego, nic z niej nie wynika.
Wczoraj nie mogli znaleźć lekarza z odpowiednią aparaturą, dziś stanęło na wizycie w szpitalu publicznym, ale o ile wczoraj wieczorem szpital był „for free”, o tyle dziś jakąś płatność trzeba by było uiścić.
Na co zgody nie wyrażam, bo nie lubię zmiany reguł gry w trakcie jej trwania, a poza tym jestem out of money w związku z wcześniejszymi planami opuszczenia Argentyny na dniach, a które teraz (plany) ulegają gwałtownej i bolesnej korekcie. Na dodatek nie mogę dociec czy płacąc gotówką tracę czy zyskuję na refundacji. Chyba zyskuję, ale nie jestem pewna. 
(Argentyna przeżywa gospodarczo bardzo zły czas i odczuwa to dotkliwie waluta tego kraju, która w stosunku do dolara tanieje z dnia na dzień. Czyli za dolara niemal codziennie można dostać więcej pieniędzy; nazywa się to blue-market i działa prawie oficjalnie w powszechnym acz milczącym przyzwoleniu. Podobno bank centralny sprawę uregulował i obcokrajowcy, którzy dysponują walutą wymienialną, mogą wypłacać w bankomatach i kupować w sklepach w przeliczniku zbliżonym do blue-rate. Nawet się ukazały artykuły w necie na ten temat, tylko, że w praktyce proceder działa średnio. Dalej oficjalny przelicznik jest o połowę niższy, co czyni wszelkie wirtualne transakcje mocno nieopłacalnymi. Nawiasem mówiąc - moje pokolenie zna to bardzo dobrze, a przelicznik oficjalny był w Polsce w owym czasie nie dwa, a kilkanaście razy niższy, co pozwalało zbijać fortuny szczęśliwcom, którym udawało się pracować za granicą.
W Buenos Aires na Calle Florida nie sposób przejść żeby nie być atakowanym głośnym „cambio”, co znaczy „wymienić”. Ale uliczny handel walutą odchodzi do przeszłości, bo oto Western Union wypuściło aplikację na telefon, za pomocą której wysyła się pieniądze ze swojego konta do samego siebie i w kraju, w którym aktualnie się przebywa, a gotówkę wybiera w siedzibie WU. W przypadku każdego innego kraju ma to średni sens i powodzenie, ale w przypadku Argentyny działa bardziej niż bez zarzutu. Bo WU ma najlepszy przelicznik, płaci najwięcej i ściąga inflacyjne peso, a dostaje, póki co, wartościowe dolary i inne…
Punktów WU w Argentynie jest ilość niepoliczalna, a i tak przy każdym ustawiają się gigantyczne kolejki od samego rana.)

Tak więc, wobec powyższego, niechętna jestem wszelkim operacjom finansowym z wyjątkiem podstawowych sklepowo-mieszkaniowych. Zobaczymy.

No i ciągle daleko od boskiego Buenos…. Byłam tam ponad tydzień including New Year’s Eve, zwiedzałam skrupulatnie i mieszkałam w środku starego miasta.
Buenos Aires zawsze brzmiało dla mnie bardzo egzotycznie i jakoś nieosiągalnie (może z powodu piosenki Kory?). Nie brałam pod uwagę, że tam będę. A jak się już znalazłam, to nie wiedziałam gdzie nogi podziać i w co oczy włożyć, żeby wrażeniom stało się zadość.
To jest piękne miasto. Energetyczne. Światowe. Z przymrużeniem oka. Nonszalanckie. Tonie w zieleni.
Miasto Dobrego Powietrza.

W hostelu poznałam Riku - Japończyka z Tokio.
Zainteresował się moją sałatką owocową na śniadanie, bo chyba zaczął być przerażony ilością i niemal bezalternatywną wszechobecnością białego pieczywa.
Riku miał (nadal ma) 26 lat, dziewczynę w Huston i japońską wersję wizy pracowniczej, z którą może legalnie pracować w kilkunastu krajach świata. Wybrał Argentynę bo była najdalej od Tokio.
(Riku jest skromny i zapytany o to, czym się zajmuje odpowiedział, że jest średniakiem i zna się na komputerach. Ale myślę, że średniakiem nie jest, skoro dostał taką wizę)
- nie lubisz swojego kraju? - pytam zdziwiona, bo Riku ma brzuszek sybaryty i uśmiech najszczęśliwszego człowieka pod słońcem.
- kocham swój kraj i Tokio też. Tęsknię za rodzicami. Ale w Japonii jest za łatwo. Myślą za ciebie, żeby ci było jeszcze bardziej wygodnie. Nie ma biedy, nie ma bakterii, śmieci rozpływają się w powietrzu. Nie mogłem tego dłużej znieść.
- Hmm…
Chce się nauczyć hiszpańskiego i spróbować w innych krajach również. Jeszcze nie wie, co chce robić, ale tłumaczenia wydają mu się ciekawe. Wie na pewno, że nie chce wrócić do korporacyjnego reżimu i do nudnej wygody.
Nie jestem pewna czy w Ameryce Południowej znajdzie zrozumienie….
Póki co, wybraliśmy się w noc sylwestrową do Puerto Madero. 
15 minut od naszego hostelu, dzielnica nad La Plata, gdzie Buenos Aires tradycyjnie wita Nowy Rok.
Niepoprawnie fajerwerkami. A także tańcami, alkoholem prosto z butelki i radością cokolwiek nieuzasadnioną, wziąwszy pod uwagę, że wszyscy zgromadzeni, bez wyjątku, stawali się o rok starsi…
Ale było wesoło. W krótkich majtkach w Sylwestra. Drugi rok z rzędu. Życzyłabym sobie serii w tym zakresie….
A gdzie Buenos?
Ogromne, 14 milionów jako aglomeracja, pierwsze w Argentynie, drugie w Ameryce latynoskiej po Mexico City. Zaczęło się (miasto) 20 minut przed lądowaniem, a wyjazd z niego zajął około dwóch godzin.
Więc nie mogę powiedzieć, że zwiedziłam Buenos Aires, bo mieszkańcy też go nie znają. Ale mam pojęcie i widziałam jego wizytówki.
Pierwszą było właśnie Puerto Madero z Mostem Kobiet. Nie jest całkiem jasne dla mnie dlaczego Most Kobiet przypomina otwartą paszczę rekina (zaznaczam, że to arcysubiektywne spojrzenie), ale widać cel jakiś temu przyświecał…. Wszystkie uliczki wokół są nazwane imionami jakichś ważnych kobiet, a most jest ich punktem centralnym; koroną można rzec.
Puerto Madero to elegancka i snobistyczna dzielnica ze skyline, deptakami nadbrzeżnymi i knajpami oczywiście. Przypomina San Francisco w części portowej.
A tak w ogóle ( i nie jestem pierwsza, która to dostrzegła, ale potwierdzam) Buenos Aires, w zależności od dzielnicy i miejsca, przypomina różne miasta na świecie.
Zresztą jak się czyta o historii powstania rozmaitych budynków, to wyraźnie widać, że nawiązania były celowe. Dla mnie w wielu miejscach przypominało Nowy Jork (zwłaszcza okolice Avenida 9 de Mayo), choć z mniejszą ilością wieżowców i Paryż dzielnicę XI. 
W centrum szerokie ulice,
(wspomniana Av. 9 de Mayo jest uważana za najszerszą na świecie - ma po sześć pasów ruchów w każdą stronę i potrzeba dwóch zmian świateł żeby ją przebyć. Ale czy najszersza to wątpię. W Chinach na pewno są szersze…)
Mnóstwo placów projektowanych z rozmachem i bardzo dużo XIX-wiecznej zabudowy. Mówię oczywiście o ścisłym i turystycznym centrum, ale tylko to widziałam.
Bardzo wygodne do zwiedzania - wszystko co polecane i słynne jest „na trasie”. 

9.01.2023. Puerto de Iguazu, Argentyna

Niedobrze.
Noga, a raczej kolano nie chce odpuścić i wciąż każe się poruszać krokiem „na sztywno”. Więc wodospady leżą odłogiem, bo tam jest jednak trochę chodzenia. W dodatku spóźniłam się z przedłużeniem pobytu i muszę się wynieść z hostelu. Z tą nogą nieszczęsną. Jadę na brazylijską stronę za dwie godziny, bo znalazłam miejsce, na zdjęciu całkiem niezłe.
Pociecha jest taka, że kolano całe. Okazało się ostatecznie, że służba zdrowia w Argentynie  jest totalnie for free, dla obcokrajowców też i wczoraj zrobili mi w szpitalu prześwietlenie. Wszystko razem trwało może z godzinę i wypada, żebym zaśpiewała jakiś pean pochwalny. Co czynię niniejszym, choć przy mnie siedział facet, który wychodził z siebie, co minutę patrzył na zegarek i kwestią czasu była eksplozja. Więc pewnie jest tak, jak zawsze, jak się dobrze trafi, to jest OK.
W każdym razie nic nie ma do zrobienia oprócz czekania, bo stłuczenie jest potężne.
Pocieszam się, że będę miała czas opracować i skonsultować plan na Brazylię, choć z drugiej strony ucieka mi ponad tydzień.
Zobaczymy.

Wracam do Buenos. Boskiego Buenos.
Podążyłam ścieżkami wytrawnych blogerów, sporządzając coś w rodzaju zbioru wspólnego polecajek. W większości wiedzieli co mówią i opisują więc ja już nie pójdę ich śladem, bo wystarczy wpisać w google atrakcje w Buenos i się wyświetla bunch of them.
W jednym wypadku muszę poczynić korektę - słynna kawiarnia Cafe Tortoni, z końca XIX wzorowana na paryskiej Boulevard des Italienes, która gościła sławy w każdej dziedzinie (Einstein, Lorca, Rubinstein), w charakterze bywalców również, została zaliczona przez polskich blogerów (nie wszystkich), jako kawiarnia Gombrowicza i niby z racji tego miała być taka słynna. Trochę mi to nie pasowało, jakkolwiek Gombrowicz rzeczywiście w Argentynie jest znany (zdarzyło mi się wielokrotnie usłyszeć coś w rodzaju Gambołic, na wieść, że jestem z Polski.) No ale bez przesady - kolejki do kawiarni jak dzień długi dla Gombrowicza???
No i okazało się, że Gombrowicza na Tortoni to chyba nawet nie było stać jako urzędnika bankowego, a on sam rezydował w Rex, która już chyba nie istnieje, bo nikt nie umiał nic powiedzieć.
Byłam pod Tortoni, ale w środku nie, więc nie mogę powiedzieć, czy jest jednym z tych miejsc, dla których zapamiętam Buenos. Podobnie nie byłam na pokazie tanga z kolacją, chociaż ofert było mnóstwo. Widziałam tango w przypadkowej knajpce w Boca, ale ten, jak i wszystkie inne pokazy, są wyłącznie dla turystów, a tangiem, już od dawna, w Argentynie i Buenos, nikt się nie przejmuje.
Słuchają cumbia i rock national, ale tanga nie słuchają i nie tańczą. 
Oświecił mnie właściciel hostelu, w którym rezydowałam, patrząc na mnie z politowaniem jako na jeszcze jedną naiwną turystkę.
Nikt jednak nie przeczy, że tango tu się narodziło i wciąż ma swoich wielbicieli w postaci szkół tanga. A tancerze, nawet ci uliczni (a może przede wszystkim ci), dają pokaz przez duże P.
Ale na specjalny show nie poszłam; odstraszona komentarzami jak powyżej, koniecznością przyzwoitego ubrania, a takowego nie posiadam, tudzież cenami kosmicznymi. 
Nie skosztowałam też asado czyli półmiska mięs rozmaitych, na który byliśmy umówieni z Riko. Ale w Nowy Rok czyli niedzielę, knajpy były nieczynne, w poniedziałek z zasady nie pracują, a we wtorek wyjeżdżałam. Tak to właśnie jest - czasem nie wszystko można i nie ze wszystkim się zdąży…
Poczekam na Brazylię.

Co zapamiętam?
Na pewno miasto i jego uliczną krzątaninę. Miałam szczęście z hostelem - jedna przecznica od Corrientes, jednej z głównych ulic miasta. Z XIX-wieczną zabudową, pokojami wysokimi do nieba, bezdomnymi po drugiej stronie ulicy i spożywczakami na każdym rogu.
(jedną z cech długiego podróżowania jest konieczność i nawyk natychmiastowej aklimatyzacji. Wystarczy kilka godzin, jedna półka, lampka nad łóżkiem i już się robi dom. Kilka wyjść do miasta i już się ma swoje ścieżki. Pamięta linie autobusowe i zapamiętuje jak trafić do tego „domu”z miasta jeszcze nieoswojonego.
Pierwsze pytania - gdzie spożywczak? gdzie jarzyniak? gdzie pralnia? I już można żyć)

09.01.2023. Foz do Iguacu, Brazylia, Concept Designe Hostel

No i jestem w Brazylii. W wypasionym hostelu za niską cenę. Bardzo nowoczesnym i czystym. Rezydenci twierdzą, że obrazki na bookingu nie kłamią i że śniadanie pozwala pominąć dżem. Jutro zobaczymy, ale póki co wygląda na to, że po raz kolejny nie ma złego, co by na dobre nie wyszło. Na granicy co prawda nie obyło się bez kolejki po pieczątkę, ale na granicy nie sposób żeby było inaczej.
A tak w ogóle jej przekraczanie to jest dla mnie ta najmniej przyjemna część podróżowania. Pomijam biurokratyczny entourage; taka uroda granicy skoro istnieje.
Ale wszystko co potem, kiedy się jest bez waluty i zasięgu. W Brazylii doszedł portugalski. 
Nie to, żebym znała hiszpański, ale podstawy językowego przetrwania ogarniam. Portugalski może i jest z tej samej rodziny, ale rzec, że jest podobny, to poczynić spore nadużycie. 
No więc wszystko razem nie jest komfortowe. Ale zawsze jakoś idzie i dziś też poszło. Mój hostel był na trasie z granicy do dworca autobusowego, co wykorzystałam i kazałam się wysadzić. Byłam nawet z siebie dumna na początku, ale przy końcu piątej quadry już mniej.
Ostatecznie dotarłam. I wracam do Buenos.

Do wszystkich użytych już przymiotników dodałabym przekorne. Dlaczego? Bo tam gdzie miało być autentycznie jest sztucznie do kwadratu, a tam gdzie miało być „na pokaz” jest naturalnie, choć z kosmopolityczną nutą.
Mam na myśli dzielnice Boca i San Telmo. Pierwsza miała być przykładem dzielnicy robotniczej i raczej biednej, której mieszkańcy wzięli sprawy w swoje ręce, a fasady walących się ruder zapełnili jaskrawymi kolorami, muralami, zabawnymi płaskorzeźbami. Pomysł chwycił i dzielnica wypełniła się turystami, którzy narzucili turystyczny reżim. Kolorowo i egzotycznie jest, owszem. Ale równocześnie tak tłoczno, że trudno się poruszać w tym tłumie. Zwłaszcza przy ponad trzydziestostopniowym upale. W dodatku jest niezbyt bezpiecznie  wyjść poza ten turystyczny kawałek, bo dzielnica dalej pozostała biedna i pełna ludzi, którzy chcą się szybko wzbogacić. Natomiast ciekawe są odwiedziny w La Bombonera, czyli w klubie, w którym zaczynał Maradona. Zresztą Boca footbolem stoi i widać to na, całkiem literalnie, każdym kroku.
W sumie ciekawe doświadczenie, bo turyści w dużym nagromadzeniu to atrakcja sama w sobie, ale jeśli ktoś liczy na to, że w Boca podpatrzy życie proletariatu, to się przeliczy..
Podobnie ma się sprawa z San Telmo, która jest z kolei najstarszą dzielnicą Buenos Aires i sporo w niej pokolonialnej zabudowy. I turystów rzecz jasna. Byłam tam w noworoczne, niedzielne i wczesne popołudnie, w hali targowej, która jest architektoniczną wizytówką dzielnicy i w której sąsiadują sklepiki ze starociami i knajpy - nie sposób było się swobodnie poruszać, nie mówiąc o tym, żeby coś przekąsić za astronomiczną zresztą cenę. To w tej właśnie dzielnicy jest najwięcej pokazów tanga i to tam w soboty zbierają się turyści, żeby to tango potańczyć. 
I to akurat bym chciała zobaczyć, ale w ostatni dzień roku wszystko było wywrócone do góry nogami….
Natomiast to miasto żywe, z mieszkańcami z nieodłącznym kubkiem mate w ręce i termosem pod pachą, pomieszane, z różnojęzykowym tłumem na ulicach, świadomie kosmopolityczne, z tymi aspiracjami bycia a to Paryżem, a to Mediolanem, a to Nowym Jorkiem - to miasto zrobiło na mnie największe wrażenie. 
Teatr Colon z opinią sali operowej, z najlepszą na świecie akustyką i foyer jak Wersalem, księgarnia El Ateneo Grand Splendid uznawana za najpiękniejszą księgarnię na świecie, urządzona w starym teatrze, gdzie na parterze stoją regały z książkami, a w zaciszu loży można trochę poczytać, na scenie zaś wypić kawę, Recoleta Cemetery, na którym pochowane jest małżeństwo Peronów, z rodziny Duarte, a u ukochanej przez naród Ewity, ciągle ktoś kładzie świeże kwiaty. Cmentarz zresztą, powierzchniowo niewielki, wygląda jak nagromadzenie kaplico-mauzoleów, a od znaczących nazwisk w głowie się może zakręcić.
Palermo z Malbą urządzoną na wzór nowojorskiej MoMA, San Nicolas z Galerias Pacifico, czyli galerią handlową ze świątynną  kopułą, wypełnioną malowidłami najznamienitszych - jak przystało na świątynię handlu. Przy Galerias Pacifico spotykają się zresztą sacrum i profanum, bo główne do niej wejście jest na słynnej Calle Florida, na której gęsto od osobników różnej płci, wieku i rasy, którzy głośno wołają „cambio” nie odrywając wzroku od ekranów telefonów. 
Ot; rutyna.
Wiele innych miejsc widziałam i posmakowałam i takie Buenos chcę zapamiętać.
Buenos Aires - miasto dobrego powietrza….        

P.S. Śniadanie rzeczywiście zacne. 
Najlepszy był dżem.. bananowo-figowy.









































































Brak komentarzy:

Azja 7

  18.04.24. Amman, Jordania https://photos.app.goo.gl/FDR6dJaEBJx3bizk9 https://photos.app.goo.gl/cCUZk5AUfXQjW2ve7 https://photos.app.goo.g...